The Ruins/Ruiny (2008)
Amerykańska młodzież wyrusza na podbój Meksyku. Ostatniego dnia wakacji postanawiają wprowadzić trochę innowacji w swój wypoczynek i zamiast gnić nad basenem pozwiedzają nieco…
Spotykają miłego Niemca, który, że tak prostacko ujmę, ma „dojścia” do zabytków niedostępnych dla zwykłych turystów.
Młodzi z różnorodnym stopniem chęci wyruszają szlakiem starej mapy. Trafiają do ukrytej wiele kilometrów od centrum turystycznego piramidy nie zbadanej jeszcze przez archeologów. Piramida jest zacna, efektowna i ohoho.
Bohaterzy jeszcze nie wiedzą, że przyjdzie im tam zdechnąć.
Mimo wyraźnie ironicznego podejścia do opisu fabuły uważam ten film za udany.
Średnią IQ całego towarzystwa zawyża aspirujący medyk, który chętnie amputuje co trzeba i powyciąga pasożyty z gibkich dziewczęcych ciałek. Zachowania bohaterów nie drażnią, jak to zazwyczaj bywa, gdy mamy do czynienia z nastoletnią sforą w sytuacji zagrożenia życia.
Kombinują całkiem dobrze. Scenariusz trzyma się kupy, nie ma w nim luk czy niedoróbek realizacyjnych.
Jest to horror, czyli film, czyli fikcja, uznaję, więc za bezcelowe rozwodzenie się na tym, czy rdzenni mieszkańcy Meksyku zachowywali się zgodnie z etosem krajów zachodnich, czy analizowanie możliwości istnienia takiej rośliny – nie jesteśmy w końcu wszechwiedzący, a cały pomysł na film (wcześniej na książkę) wydaj mi się dość oryginalny.
W filmie jest to, co powinno być w horrorze: jest pomysł, jest zgrabna realizacja, przyzwoite aktorstwo, wątek tajemnicy, dobrze budowane napięcie, kilka mocniejszych scen.
Moja ocena:
Straszność: 4
Fabuła:8
Klimat:7
Aktorstwo:7
Dialogi:7
Zdjęcia:7
Zabawa:8
„To coś”:7
Oryginalność7
Zaskoczenie:5
68/100