Terror – Dan Simmoms
Jest rok 1847. Dwa okręty HMS Terror i HMS Erebus tkwią uwięzione gdzieś w skutych lodem wodach morza północnego. Powodzenie wyprawy arktycznej zapoczątkowanej dwa lata temu stoi pod wielkim znakiem zapytania. Bardziej pewne jest, że reszta wykruszającej się załogi dokona żywota w Arktyce niż, że sir Johnowi Franklinowi uda się odnaleźć przejście północno-zachodnie i powrócić wraz ze swoimi ludźmi do domu. Warunki atmosferyczne, kończące się zapasy pożywienia i węgla to tylko część problemów z jakimi musi mierzyć się załoga. Gdzieś pośród mroków arktycznej zimy wyłania się coś, co zaczyna polować na rozbitków. Monstrualnie wielki biały niedźwiedź, a może istota nie z tego świata?
Przez długi czas „Terror” był moim czytelniczym wyrzutem sumienia, aż w końcu, tego lata wzięłam tomiszcze z mojej półki i zaczęłam czytać. Tak, tego lata. Jak widać z napisaniem recenzji też trochę mi się zeszło;) Nic to jednak, ponieważ wrażenia po lekturze wciąż mam żywe i tak naprawdę w nocy o północy mogłabym recytować hołdy pochwalne na rzecz tej powieści.
To co najbardziej cenię sobie w twórczości Dana Simmonsa to imponująca umiejętność łączenia fikcji literackiej z faktami historycznymi. Simmons zabiera się za jakąś historie – dajmy na to ostatnie lata życia Charlesa Dickensa i zaczyna do elementów jego biografii dokładać swoje fantazje. Robi to na tyle sprawnie, że nie tylko dajemy mu wiarę, ale pozostajemy pod wrażeniem tego jak potrafi żonglować posiadaną wiedzą. Ten przykład odnosi się akurat do „Drooda” mojej ulubionej powieści.
W przypadku „Terroru” Simmons bierze na klatę niezwykle tajemniczą historię zaginionej wyprawy arktycznej, której przewodził John Franklin. Jak niewiele posiadamy informacji na jej temat możecie się dowiedzieć z posłowia dr. hab. Grzegorza Rachlewicza, które wzbogaca wydanie powieści od wydawnictwa Vesper. Ciekawy smaczkiem są też ryciny ilustrujące sytuację bohaterów. W każdym bądź razie w historii Terroru i Erebusa więcej mamy pytań niż odpowiedzi.
Fabuła powieści zaczyna się … od środka. Retrospekcje pozwalają nam sięgnąć początków wyprawy, a jednocześnie śledzimy wydarzenia bieżące rozpoczynające się w roku 1847. Narracja powieści jest zbudowana w taki sposób, że mamy okazję poznać perspektywę kilku osób, z czego czołowym bohaterem i narratorem wydaje się być Fracis Cozier kapitan Terroru. To postać, która od razu zwraca uwagę swoją złożonością, ale jeśli mam być szczera, to każdy z przewijających się tu mężczyzn (i jedna kobieta) to przykład wybitnych umiejętności kreatorskich autora. Mamy tu całą masę postaci, Simmons pochyla się nad każdym, każdy ma głos w tej dyskusji, każdy odgrywa jakaś rolę w tej polarnej grozie. Misterna przeplatanka, w której jednak nikt nie powinien się zgubić, chyba że przez własną ignorancję, czy nieuwagę.
Złożoność relacji, różnice charakterów, przekrój społeczny to wszystko tworzy mikro świat, który aż kipi od emocji i wewnętrznych napięć. Klimat powieści, plastyczność opisów sprawił, że zmarzłam. Zmarzłam w pełny słońcu w pełni lata. Raczej nie polecam czytać tej powieści zimną, bo możecie nabawić się hipotermii.
Czysty survival drobiazgowo opisujący tragiczne położenie uczestników wyprawy i do tego zjawiska, które można uznać za paranormalne. Groza w najczystszej postaci, niepozbawiona nastroju, ani solidnej porcji makabry. Akcja, której nie można przestać śledzić i przynajmniej kilku-razowe epizody załamania nerwowego. Takie to wrażenia.
Jedyne do czego muszę się przyczepić to finał. Osobiście skończyłabym tę opowieść na wcześniejszym etapie. Byłby to dla mnie tragicznie smutne przeżycie, ale taka wersja była dla mnie bardziej prawdopodobna niż to na co zdecydował się autor. Myślę, że część czytelników się ze mną zgodzi, bo już słyszałam takie głosy. Nie mniej jednak, „Terror” skradł moje serce, zmroził je i pozostanie w nim na zawsze.
Moja ocena: 9/10