Idąca Śmierć – Stanisław Czosnowski
Kto by pomyślał, że polska literatura skrywa jeszcze takie skarby jak ten jeden jedyny zbiór opowiadań Stanisława Czosnowskiego? Autor, o którym połowa literackiego świata zapomniała, a druga połowa nawet nie widziała o jego istnieniu. Tymczasem Czosnowski snuł swoje opowieści niespiesznie, nie dając im ani konkretnego kierunku ani przeznaczenia, być może nie przyszło mu nawet do głowy, że w sto lat po ukazaniu się zbioru doczeka się on wznowienia.
Mam powody przypuszczać, że treść zawarta w „Idącej śmierci” wyrosła z najbardziej atawistycznego ludzkiego lęku, lęku przed śmiercią. Już pierwsze z opowiadań „Z brzegu na brzeg” stanowi pewną próbę rozliczenia się z życiem, podsumowania jego treści i końcowego przeznaczenia. Mogę Wam powiedzieć z ręka na sercu, że jego początek absolutnie nie zwiastował takiego końca. Zawarta w nim myśl w poetycki sposób wyznacza tor naszego życia, a konkluzja jest w gruncie rzeczy prosta: tylko po śmierci możemy być w pełni świadomi życia. Po takim otwarciu widziałam już, że Czosnowski trafia słowem w duszę, dalsza lektura tylko to potwierdziła.
„Szpieg” to opowiadanie o cudownym – ale czy faktycznym i prawdziwym? – ujściu z życiem tuż sprzed oblicza śmierci. Rzecz krótka, ale konkretna. Mogłabym powiedzieć, że „Zielony języczek” podobał mi się bodaj najbardziej, ale pewnie za chwilę zmienię zdanie, jak tylko przejdę myślą do następnego tekstu. Ów tytułowy zielony języczek stanowił w oczach pewnego weterana wojennego zwiastun rychłej śmierci. Wolski wierzy bowiem, że posiada zdolność jasnowidzenia- a może raczej czarnowidztwa – bo potrafi dostrzec niewidoczny dla innych znak- unoszący się nad głową zielony języczek – będący gwarantem zbliżającego się zgonu. Smutna to rzecz, wsparta na solidnych podstawach psychologii traumy.
„Sowa” została wzniesiona na podobnych fundamentach co „Zielony języczek”, bo znowu mamy zwiastun śmierci – tym razem pod postacią sowy, której widok doprowadza do nerwowego rozstroju pewną młodą damę. Jeśli weźmiemy pod uwagę symboliczne postrzeganie sowy, bez trudu połączymy te kropki.
„Przepaść”, albo 'uwiedziony przez śmierć, to relacja człowieka, który w czasie górskiej wędrówki zatrzymuje się nad przepaścią. Ale nie zatrzymuje się tak zwyczajnie, bowiem te długie chwile kontemplacji mają autodestrukcyjny kontekst. Być może śmierć jest bardziej kusząca niż może się nam wydawać.
„Niesamowita maszyna” ma najwięcej z klasycznie pojmowanej historii grozy, bo praktycznie wprost mówi ona o przeklętym przedmiocie. I być może byłaby to prosta opowiastka gdyby wyszła z pod pióra kogoś innego. Po raz kolejny śmierć okazuje się podstępną kusicielką.
„W Zegarni na wierzy” obcujemy z treściami tak zbliżonymi do stylu Grabińskiego jak to tylko możliwe. Zamiast jednak pociągu mamy zegar, zamiast maszynisty zegarnika – ich wzajemna miłość, zupełnie nadnaturalna i przypomina relacje jakimi operował Grabiński na tyle mocno, że gotowa byłabym uwierzyć, że to jego zaginiony utwór. Świetny to tekst, bez krztyny przesady, bardzo sentymentalny doprawiony dwoma ziarnkami gorczycy.
Wreszcie mamy „Grzech”, a grzechem tym jest zdrada popełniona w obliczu śmierci. Ba, można powiedzieć tuż przed obliczem śmierci. Ostatni z utworów to utwór poetycki stanowiący rozważania na temat istoty „Krwi”. Można go potraktować jako manifest, manifest, który w chwili obecnej wszyscy powinni usłyszeć.
Cóż mogę więcej powiedzieć, by jakoś zgrabnie zakończyć te zachwyty? Pierwszy tom serii Niesamowitnicy rozpala apetyt na więcej. Choć najbardziej czekam na Balińskiego, to cieszę, że zaczęłam od Czosnowskiego. Gdyby było inaczej być może nie miałabym już szansy spotkać – choć w takiej książkowej formie – człowieka, któremu, parafrazując „Natura dała oczy jakieś inne niż Wasze, oczy zdolne widzieć idącą śmierć”.
*Książka objęta patronatem Biblii Horroru
Dodaj komentarz