„Stanąłem przed głównym wejściem dawnego pałacu braci Steinertów przy Piotrkowskiej w Łodzi. Zadarłem w górę głowę aby obejrzeć to co zrobiła ekipa remontowa dotychczas. Dół elewacji już wyremontowany. Na rusztowaniach leniwie łazili robotnicy. Muszę porozmawiać o tym z Mateuszem aby ich trochę zagonił do pracy. „SALUS INTRANDIBUS” – pozdrowienia dla wchodzących. Sentencja umieszczona pomiędzy dwoma trójdzielnymi oknami a pod nią data budowy przybytku 1911. Prawie sto lat temu mieszkały tu dwie rodziny Steinertów potężnych fabrykantów. Budynek był dwupiętrowy z mansardą, łamanym dachem o szczytach obramowanych wolutami. Lecz to wschodnia mansarda, czy jak kto woli poddasze było celem mojej wizyty. Kilku robotników narzekało, że zamieszkał tam jakiś bezdomny. Pomimo interwencji Mateusza ze strażą miejską nie znaleźli żadnych śladów bytności człowieka. Albo robotnicy bywali pijani (co cholera, muszę wspomnieć Mateuszowi) albo koleś wymykał się za dnia. Nacisnąłem guzik w pilocie i usłyszawszy, że alarm w aucie się włączył ruszyłem przed siebie. Obejrzałem się jeszcze na lekko szare niebo, takie, które robi się tuż przed zmierzchem w jesienne ponure dni. Postawiłem kołnierz kurtki gdyż w bramie dość mocno zawiało. Dwóch młodych robotników czmychnęło na mój widok z klatki schodowej. Nie chciało mi się już ich ochrzaniać. Chciałem na własne oczy zobaczyć „nawiedzone pomieszczenie” jak je w myślach nazywałem, i czym prędzej pojechać do domu. Strome schody, tak charakterystyczne dla kamienic tamtego okresu dały mi nieźle w kość i będąc już na ostatnich stopniach czułem ból w mięśniach ud i łydek. To nasunęło mi myśl, że może powinienem zacząć uprawiać jakiś sport. Może bieganie? Rozchyliłem folię malarską, która zaszeleściła echem po klatce schodowej. W środku panował nieprzyjemny mrok. Wszędzie pachniało farbą, klejami i jeszcze czymś, co zidentyfikowałem jako rozkładające się truchło szczura albo ptaka. Cholera, trzeba było przyjść za dnia. Okno mansardy było zakurzone. Wyjąłem telefon z zamiarem włączenia latarki, ale wtedy usłyszałem szuranie. Był to ewidentnie czyjeś kroki, tak nieudolnie stawiane jak tylko stary dziadek czy babcia potrafią.
– Witaj na moim strychu. – głos, który to wypowiedział przypominał żarna, które trą o siebie.
– Kimkolwiek pan jest, to własność prywatna. Proszę opuścić to miejsce bo przyjdę z policją.
Długo oczekiwałem na odpowiedź i zdawało mi się, że w ciszy która zapadła słyszę cichy chichot. Nie byłem ułomkiem i podejrzewałem, że dałbym sobie radę z dziadkiem. Jednak ciemność nadal nie chciała się rozświetlić gdyż komórka zgasła a ja nie widząc potencjalnego przeciwnika czułem się coraz bardziej nieswojo. Cholerna bateria padła akurat teraz!
– Och – rzekł wreszcie mój rozmówca – Gościnność to chyba nie jest twoja mocna strona. Szkoda. – ostatnie słowo było ledwie szeptem. Starzec, którego sylwetkę mogłem teraz dostrzec poruszył się w stronę okna. Był zdecydowanie niższy ode mnie, choć miał chyba na głowie kapelusz z wąskim rondem i siwą brodę, która niczym biała plama odcinała się na tle postępującej czerni. Nie widziałem dokładnie jego twarzy ale to co wziąłem wcześniej za smród rozkładającego się zwierzęcia pochodził ewidentnie od starego bezdomnego.
– Wiesz… – zaczął znów starzec zanim cokolwiek zdążyłem rzec – Życie w ciemności ma swoje lepsze i gorsze strony. Ja jednak mam już tego dosyć. Chcę się stąd wyrwać, pożyć jeszcze trochę.
– W takim razie droga wolna – rzekłem z ulgą, gdyż całą ta sytuacja przestała mi się podobać. – Proszę opuścić… – nie dokończyłem. Starzec z niespodziewaną jak na niego szybkością dopadł do mnie i chwycił mnie obiema rękami za głowę. Jego uścisk był jak imadło. Chyba krzyknąłem, ale zbyt cicho aby ktoś mógł mnie usłyszeć. Wtedy poczułem jak coś dosłownie wyrywa ze mnie jestestwo. Wspomnienia ulatywały z mojej głowy. Ból, fizyczny i psychiczny był tak silny, że aż dziwne, że nie straciłem przytomności. A może straciłem? Nie wiem. Dłonie starca wręcz paliły mi głowę. Zaś moja pamięć kurczyła się niczym przebity balon. Nie pamiętałem już dzieciństwa, ani wieku młodzieńczych lat. Nie pamiętałem ani żony ani córki… o ile je kiedyś miałem. Teraz jawiły mi się tylko jako szare cienie ukryte gdzieś daleko w podświadomości i przywoływane we śnie. Nie wiem ile czasu minęło gdy starzec wreszcie puścił moją głowę. Teraz jedyne co pamiętałem to to gdzie się znajduję i co tu robię.
– Martwy i żywy. Śmierć to jedynie uczucie mój drogi. Ja czuję się cholernie żywy. A ty? – głos który wydobył się z gardła istoty, która stała przede mną nie był już starczy… i chyba go kojarzyłem. To był mój głos! Próbowałem coś powiedzieć ale z gardła wyrwał mi się już tylko charkot. Dotknąłem ręką gardła i natrafiłem na białe nitki włosów wyrastających mi z brody.
– Od dziś będziemy sprzymierzeni w śmierci. Tak długo czekałem na kolejnego właściciela. Odkąd trafiłem tu w latach czterdziestych nie mogłem pozwolić sobie na dopadnięcie kogoś innego. Ty masz to co ja miałem za życia. Cóż powodzenia.
Ostatnie słowa przebrzmiały a starzec, który teraz był mną odszedł. Słyszałem jeszcze jego kroki na schodach. Próbowałem za nim iść lecz nogi ugięły się pode mną i padłem na podłogę wzbudzając tumany kurzu. Moje ciało było przegniłe, stare jak może być stary rozkładający się trup. Wiedziałem, że teraz jestem więźniem mansardy tak jak mój poprzednik. Wiedziałem, że jedyną drogą ucieczki jest dorwać kolejnego właściciela pałacu Steinertów. Ile to będzie trwało? Lata, dziesięciolecia, wieki? A może jest inne wyjście? Może to sprawdzisz? Przyjdź do pałacu Steinbertów w Łodzi i wejdź do wschodniej mansardy…”
Kamil