Heretic/ Heretyk (2024)
Dwie krzewicielki wiary kościoła Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich stają na progu domu Pana Reeda. Mężczyzna zaprasza je do środka, więcej niż skłonny, wysłuchać mormońskiego wykładu o naturze zbawienia. Siostra Paxton i Siostra Barens rozsiadają się na jego kanapie upewniając się uprzednio, czy w domu znajduje się też inna kobieta – wszak nie uchodzi by pozostawały z przedstawicielem męskiego gatunku sam na sam. Rozmowa szybko się rozkręca, a dwie niewiasty przekonują się, że to nie one będą tu nawracać, raczej same wkrótce zostaną nawrócone, bowiem Pan Reed absolwent teologii wierzy, że jego naukowe dociekania doprowadziły go do jedynej słusznej religii. Brak zgodności światopoglądowej, nie jest jednak głównym problem tej nowej znajomości.
Mark Twain powiedział, że religia powstawała w momencie gdy pierwszy oszust spotkał pierwszego idiotę. Nie kibicując żadnej ze stron, ani czytelnikom Dawkinsa, ani aspirującym kaznodziejom, podchodzę do sprawy z rażącą obojętnością. Stąd też zapewne moje nieco chłodne przyjecie nowego filmu od studia A24. Rozumiem jednak, że jest rzesza ludzi, których tematyka filmu, a co za tym idzie ożywiona rozmowa, która składa się na lwią część jego fabuły będzie stanowić intelektualną atrakcję, bo o grozowych atrakcjach powinniście jednak zapomnieć.
Ten film chyba nawet nie miał straszyć. Miał budzić niepokój stawiając przed bohaterkami wybór: wiara, niewiara. A wybór ten okazuje się wyborem między dżumą a cholerą, bo albo jesteśmy ofiarami nienegocjowanego planu nieosiągalnej istoty, albo żadnego planu nie ma, a cierpienie i szczęście nie mają najmniejszego sensu, ani uzasadnienia.
Charyzmatyczny antybohater wpuszcza do swojego domu, dwie w jego przekonaniu, zbłąkane owieczki i stosując wybiegi manipulacyjne, z zastraszaniem włącznie, usiłuje je przekonać do swoich racji. Racje te są mętne, ale uzasadniane logicznymi argumentami. Tą siłą argumentacji i ostrością własnej percepcji mierzy w dwie dość sympatyczne dziewczątka. Jedna, brunetka, wydaje się bardziej kumata od drugiej, blondynki, więc klasycznie.
Hught Grant, znany amant z komedii romantycznych góruje nad nimi niczym Lewiatan wyłaniający się z ciemnego oceanu. W wielu ujęciach zajmuje cały kadr, więc zamiast obserwować wystraszone, czy też skonsternowane oblicza dziewcząt obserwujemy twarz psychopaty, który postanowił je uwięzić. Większość akcji rozgrywa się więc w salonie na zamszowych kanapach, niby przyjemnie i miło, ale w ogóle nie jest miło. Na początku jest tylko niezręcznie, gdy dziewczyny orientują się, że chyba jednak trafiły pod zły adres, a z czasem zaczyna się robić dziwnie, bo oto przepytywanka jaką serwuje gospodarz wymyka się standardom przyjacielskiej wymiany poglądów. Blondynka wchodzi w nią ochoczo, początkowo nie widząc, że Pan Reed porównuje wybór religii do preferencji żywieniowych (jaki jest Twój ulubiony fast food?), a religijne dogmaty porównuje do szlagierów muzyki, kopiowanych, przerabianych i puszczanych w obieg w zapętleniu aż do nieskończoności.
Na tym etapie widz wie dokąd zmierza fabuła, aż znajdziemy się w piwnicy i tu następuje ostatnia partia filmu, najgoręcej krytykowana. Ja nie będę jej najgoręcej krytykować, bo w sumie cały film nie bardzo przypadł mi do gustu. Lubię oszczędne środki wyrazu, lubię teatr na dwóch, trzech aktorów, ale i obiekt ich dyskusji musi mnie przynajmniej umiarkowanie interesować. Może jestem ignorantką, ale tak nie było. Wynudziłam się okrutnie i to moje główne wrażenie jakie wyniosłam z seansu z „Heretykiem”. Wycieczka z niczym, donikąd, tak bym to określiła. Ładnie zrobiony, dobrze zagrany, ale nie moje tematy, nie moje problemy.
7ego lutego film miał swoją premierę na VOD, więc będziecie mieli okazji sprawdzić sami.
Moja ocena:
Straszność: 1
Fabuła:5
Klimat:7
Napięcie:5
Zabawa:5
Zaskoczenie:6
Walory techniczne:8
Aktorstwo: 8
Oryginalność:6
To coś:5
56/100
W skali brutalności:1/10
Współpraca: