Apartment 7A (2024)
Nowy Jork, rok 1965. Terry Gionoffrio przybywa z małego miasteczka w Nebrasce do Nowego Jorku by zacząć karierę tancerki. Młodziutka kobieta ma pecha, ponieważ podczas jednego z występów doznaje poważnej kontuzji, która nawet po miesiącach powoduje dotkliwy ból i uniemożliwia dziewczynie taneczne popisy na dotychczasowym poziomie. Terry nie poddaje się jednak. Ból pacyfikuje silnymi lekami i rusza na casting do musicalu słynnego producenta Alana Marchanda. Na przesłuchaniu zostaje upokorzona, toteż postanawia wyśledzić Marchanda i udowodnić mu swoją wartość. Tak trafia do apartamentowca Bramaford, w którym… wkrótce zamieszka, a dzieje się tak za sprawą troskliwej pary staruszków, właścicieli budynku, którzy znajdują Terry wymiotującą i półprzytomną na ulicy. Otoczona opieką Minnie i Romana wreszcie może rozwinąć skrzydła, nieświadoma, że oto stała się elementem szatańskiego planu.
O mojej miłości do miejskiej trylogii Polańskiego mogłabym prawić godzinami. „Dziecko Rosemary” na podstawie powieści Iry Levina w świecie filmowego horroru owiane jest swoistym kultem. Tylko najodważniejsi (a może niepoczytalni) poważyliby się na poprawiane oryginału. Zarówno sequel – telewizyjne „What’s happend to Rosemary Baby?” z lat 70, jak i całkiem świeży remake od Agnieszki Holland nie zaskarbiły sobie większej sympatii widzów. Do zrobienia został tylko prequel i oto przed Wami „Apartament 7A” od Natalie James, tegoroczna halloweenowa dynia.
Produkcja stawia sobie za cel przybliżenie nam wydarzeń poprzedzających te z „Dziecka Rosemary” Polańskiego. Nie, nie poznacie tu historii pary starych okultystów, ani nawet dzieciństwa Rosemary (czyli „Jak wychowań karną i posłuszną klacz rozpłodową dla satanistów?”). Skupiono się natomiast na postaci całkowicie pobocznej, ale w jakiś sposób znaczącej dla fabuły oryginału, czyli Terry Gionoffrio lokatorki Castevetów, którą poznajemy w scenie z pralni gdy gawędzi z Rosemary. Później tę samą Terry widzimy rozpłaszczoną na chodniku pod oknami apartamentowca. Fabuła „Dziecka Rosemry” sugeruje nam więc, że tuż po wprowadzeniu się do Bramford Rosemary i Guy’a Castevetowie pozbywają się Terry, tak jakby zmieniając obiekt zainteresowania – ta klacz, będzie lepsza – przynajmniej ja to tak wówczas rozumiałam. Jednak fabuła prequela skłania się do innej wersji wydarzeń i już nawet nie chodzi o to, że sceny w pralni w ogóle nie uświadczymy.
Nie mniej, schemat jakiego możemy się spodziewać biorąc pod uwagę modus operandi Castevetów jaki zaprezentowali w przypadku Rosemary, w przypadku Terry jest identyczny. Nie ma więc tu miejsca na jakieś zaskoczenie, czy choćby małą zmyłkę. Fabuła nie przysporzy nam więc jakiś szczególnych wstrząsających atrakcji, raczej po nitce do kłębka.
Film oferuje nam też zdecydowanie inną estetykę, nie stara się naśladować starego kina za sprawą użytych technik. Natomiast scenografia, rekwizyty, muzyka czy charakteryzacja to już lata ’60 – całkiem fajny retro klimat. Wizualnie filmowi bliżej do nowej „Suspirii” niż starego „Dziecka Rosemary”. Ostatecznie nie jest to najgorsza droga, ale ortodoksyjnych fanów filmów Polańskiego może taki wybieg zawieść.
Dla mnie nie była to katastrofa. Ostatecznie wolę tę ścieżkę niż naśladownictwo z marnym skutkiem. Przekonujące aktorstwo jest niewątpliwym plusem i w ogólnym rozrachunku podobał mi się pomysł na postać Terry. Podobał mi się też cekinowy szatan – no miał coś w sobie – ale skłamałabym gdybym powiedziała, że atmosfera filmu przyprawia choć odrobinę o te same odczucia paranoi i opresji jakich można doświadczyć obcując z oryginałem. No, nie, nic z tych rzeczy. Film nie jest zły, można powiedzieć, że twórczyni nie nastrzelała obciachu i wybrnęła z karkołomnego pomysłu z twarzą – trzymaną nisko przy ziemi, ale bez jednak. Można obejrzeć, można olać.
Moja ocena:
Straszność: 1
Fabuła: 6
Klimat:7
Napięcie: 5
Zaskoczenie:5
Zabawa: 7
Walory techniczne:7
Aktorstwo:8
Oryginalność:5
To coś: 6
57/100
W skali brutalności: 1/10