Uninvited (1944)
Rodzeństwo, Pamela i Roderick przypadkowo natrafiają na stary dom na wybrzeżu i z miejsca się w nim zakochują. Postanawiają nabyć nieruchomość i w niej osiąść mimo, że jego historia nie należy do przyjemnych. Przy tej okazji poznają córkę poprzednich właścicieli i jej surowego dziadka pod którego opieką znajduje się panna. Kiedy Roderick wodzi wzrokiem za śliczną Stellą jego siostra zaczyna coraz silniej nabierać przekonania, że w ich nowym – starym domu straszy.
I kto by pomyślał, że twórca „Domku na Prerii” zaczynał od kina grozy? I to nie byle jakiego, bo to właśnie dzieło Levisa Allena „The Uninvited” z 1944 roku inspirowało później takich gigantów jak Spielberg, czy Del Toro? Ha!
Jeśli jesteście podobnie jak ja rozmiłowani w starym kinie to koniecznie musicie zobaczyć „The Uninvited’ mocno przykurzony już, nagryziony zębem czasu, ale wciąż posiadający w sobie magię właściwą tylko takim produkcjom. Produkcjom przełomów, można rzec.
A jeśli o przełomach mowa to właśnie ten tytuł jest wskazywany jako jeden z pierwszych filmów w pełni eksploatujący motyw nawiedzonego domu. Nie na zasadzie – w tym domu podobno straszy, a finalnie i tak się okazuje, że to zazdrosny kuzyn w przebraniu trzęsie kotarami i włącza w nocy radio. Tu dom naprawdę jest nawiedzony i choć ekspozycję ducha, jego pełną wizualizację ostatecznie wycięto to od motywu głównego nikt się dupą nie odwraca i dom nawiedzony naprawdę takim jest.
Innym przełomowym aktem jest postać Panny Holloway pielęgniarki uchylającej naszym bohaterom rąbka tajemnicy dotyczącej okoliczności zejścia z tego świata matki Stelli, weźcie mnie zabijcie jeśli błędnie wyczuwam u niej vibe LBGT. Mamy już więc dwa zakazane motywy na jakie porwał się przyszły reżyser (hihi) „Bonanzy”. Oczywiście Allen został za to wszystko skrytykowany, a film stosownie oprotestowany, ale chyba mu to specjalnie nie zaszkodziło, bo nie dość, że jego kariera się rozwinęła – co możemy wnosić po długiej na metry filmografii, a główny soundtrack został później wyśpiewany przez Sinatrę, to jeszcze zagrał swoim oponentom na nosie i w rok później, w ’45 wypuścił drugi film pośrednio nawiązujący do „The Uninvited”, czyli „Unseen” promując go jako jeszcze 'gorszy’ w rozumieniu hejterów od swojego 'debiutu’. Tak się robi Hollywood, mili Państwo.
Film czaruje i to czaruje skutecznie. Nie napotkacie tu właściwych współczesnej modzie straszenia elementów, a jeśli na takie natraficie to możecie być prawie pewni, że oto w kinie XXI wieku obcujecie z inspiracją. Tu wszystko jest 'pierwsze’, świeże. Nikt tu nie gra na sprawdzonych motywach, bo takowych jeszcze nie ma. To właśnie tu rodzą się owe później sprawdzone motywy. Czuć w tym taką niepewność maskowaną lekko nerwowym śmiechem. Obserwując sceny nocnych majaczeń Stelli chcącej podążyć na klif za zmarłą matką myślałam sobie – tak właśnie powinno być. Wszystko jest tu subtelne i jednocześnie teatralne w swoi dramatyzmie. Eleganckie i takie klasyczne. Fabuła może i nie jest wyszukana, może zdarzyły się tu pewne nieporęczności, ale to jest czarno biały film o nawiedzonym domu. I tyle mi w sumie do szczęścia wystarczy.
Moja ocena:
Straszność: 2
Fabuła: 7
Klimat:8
Napięcie:6
Zabawa:9
Zaskoczenie:6
Walory techniczne:8
Aktorstwo:8
Oryginalność:7
To coś:8
70/100
W skali brutalności: 1/10