RECENZJA KONKURSOWA AUTORSTWA KOPRA:
Wolfen/ Wilkołaki (1981)
Rok 1981 w kinie grozy okazał się rokiem wilkołaków. Premierę wówczas miały zarówno „Skowyt” Joego Dante, jak i „Amerykański wilkołak w Londynie” Johna Landisa. Oba wykorzystując najlepsze jak na tamte lata efekty animatroniczne, ukazały nowe oblicza likantropów, które wreszcie przestały tu wyglądać jak facet z nadmiernym owłosieniem twarzy (a taki obraz znajdziemy jeszcze w pochodzącej z tego samego roku komedii „Full Moon High”) i dorobiły się pysków prawdziwych bestii.
Oprócz tych dwóch dzieł, ukazał się wówczas jeszcze jeden niesłusznie zapomniany dziś horror, który podszedł do tematyki z kompletnie odmiennej strony. To „Wolfen” w reżyserii Michaela Wadleigha.
Film ten jest ekranizacją zupełnie przyzwoitej powieści Whitleya Striebera, która co ciekawe wydana została także w naszym kraju. Choć polski tytuł mógłby sugerować klasyczne podejście do tematu, wilkołaki w „Wilkołakach” to trochę nie do końca wilkołaki. Przynajmniej nie takie co to w dzień ukrywają się pod postacią pozornie zwyczajnych ludzi a umierają tylko od srebrnej kuli.
Strieber po pierwsze podszedł do tematu od strony, można by rzec, naukowej, a po drugie zamiast do wywodzących się z Europy legend odwołał się do mitów północnoamerykańskich Indian. W efekcie tego powstała dość oryginalna koncepcja wilkołaków.
Sama historia zbudowana jest na zasadzie policyjnego thrillera z paroma nieodzownymi dla tego typu opowieści schematami i kliszami.
Mamy zatem doświadczonego gliniarza „po przejściach”, który wraz z młodszą, całkiem atrakcyjną koleżanką, próbuje rozwikłać zagadkę tajemniczych morderstw w ubogiej dzielnicy Nowego Jorku. Za sprawą specyficznego filmowania z perspektywy zabójców, widz od początku domyśla się, że sprawcami nie są ludzie, tylko „coś innego”, co główni bohaterowie odkryją oczywiście później.
Tytułowe wilkołaki w pełnej krasie zaprezentują się praktycznie dopiero w końcówce i tu niektórzy widzowie przeżyją pewnie małe rozczarowanie ich wyglądem. Zastosowane przez twórców rozwiązanie pozwoliło pewnie zmieścić się w budżecie i obejść się bez speców do F/X. Choć wielu może się ono nie podobać, uważam że w kontekście akurat tego filmu był to lepszy pomysł, niż potencjalnie niedoskonałe efekty specjalne, które w wielu filmach z tamtego okresu dziś mocno trącą już myszką.
Mimo że skrót fabuły może zwiastować ciekawe i ekscytujące kino, niestety reżyserowi nie do końca się ono udało. Tempo „Wilkołaków” jest nieco niemrawe, w niektórych momentach zwyczajnie brakuje napięcia czy grozy, a Wadleigh zbyt dużo uwagi poświęca potomkom Indian, kosztem tytułowych stworów.
W ogóle w porównaniu do literackiego pierwowzoru, filmowy „Wolfen” strasznie upraszcza nie tylko wygląd wilkołaków, ale ich świat i sferę przeżyć wewnętrznych. O ile Strieber potrafił w książce praktycznie całe rozdziały opisywać z ich punktu widzenia, o tyle filmowcy ograniczają się do paru specyficznych ujęć.
Ponadto naukowa otoczka z powieści zostaje tutaj wepchnięta w mgiełkę tajemnicy i niedopowiedzenia, tak jakby reżyser uznał, że jednak woli pozostawić wilkołaki przynajmniej troszeczkę w sferze mitu.
Mimo tego wszystkiego, „Wolfen” nie tylko może, ale i powinien choć po części spodobać się ceniącym w horrorze coś ponad straszenie, czy dużą ilość krwi. Film już od pierwszych kadrów urzeka zdjęciami tworzącymi niezwykły klimat.
Filmowcy na scenerię akcji wybrali fantastycznie prezentujące się w kadrach zapuszczone, przeznaczone do rozbiórki tereny nowojorskiego Bronxu (dziś wyglądające już zupełnie inaczej) na czele ze zrujnowanym kościołem wyłaniającym się z dymu na napisach początkowych. Spore wrażenie robią także ujęcia mostu Manhattan Bridge, na którego szczyt filaru wejść musi główny bohater. W ogóle film to taka mała wycieczka po Nowym Jorku, bo oprócz wspomnianych miejsc odwiedzimy jeszcze Most Brooklyński, Manhattan, Central Park a finał rozegra się na słynnej Wall Street.
To jednak nie walory turystyczno-krajoznawcze sprawiają, że „Wolfen” zaznaczył się czymś pośród filmów grozy. Wymyślona przez Streibera koncepcja wilkołaków nie przyjęła się w kinie i nie miała większego wpływu na kolejne dzieła o likantropach, ale kto wie jak bez filmu Michaela Wadleigha wyglądałyby takie klasyki jak „Predator”, czy „Aliens”. Ten pierwszy zaczerpnął z „Wolfen” sposób filmowania „oczami nieludzkiego zabójcy”. Co prawda wilkołaki nie stosują termowizji, ale wykorzystane przez filmowców sztuczki wizualne dają podobny efekt odrealnienia, wspomagany także udziwnionym wówczas dźwiękiem. Natomiast przy „Obcych: Decydujące Starcie” kompozytor James Horner mając mało czasu na stworzenie ścieżki dźwiękowej postanowił wykorzystać swoje wcześniejsze pomysły i sięgnął do bardzo dobrej, a mało znanej i niedocenianej kompozycji z „Wolfen” właśnie. Znakomita muzyka z finałowej konfrontacji z wilkołakami w niewiele zmienionej aranżacji stała się jednym z najbardziej pamiętnych muzycznych motywów „Aliens”.
Myślę, że to całkiem nieźle, jak na film którego reżyser de facto nie dokończył, bo zwolniono go tuż po zakończeniu zdjęć, nim zasiadł przy stole montażowym. Perypetii przy „Wolfen” było zresztą więcej, ale mimo wszystko, przy skromnym budżecie i bez żadnych gwiazd w obsadzie udało się nakręcić całkiem oryginalny horror, który choć pod pewnymi względami może delikatnie rozczarowywać i nie do końca wykorzystuje potencjał opowiadanej historii, to jednak ma w sobie coś. Coś, co sprawiło, że mimo niedoskonałości, wracałem do niego kilka razy i chyba nawet za każdym razem potrafiłem go trochę bardziej docenić.
Moja ocena:
Straszność: 6
Fabuła: 7
Klimat: 8
Napięcie: 5
Zaskoczenie: 6
Zabawa: 5
Aktorstwo: 7
Walory techniczne: 7
Oryginalność: 8
To coś: 8
67/100
W skali brutalności: 5/10
KOPER
bradesinarus napisał
Witam!
W kwestii wilkołaków to moim zdaniem warto sięgnąć po całkiem interesujący „Wer” Williama Brenta Bella z 2013 roku. (No chyba, że już widziałaś).
ilsa333 napisał
Witam Cię również:) Widziałam, czytałam też Twoją recenzję. Czy interesujący, być może, ale też słabo zrobiony.
bradesinarus napisał
Nie no. Zgadza się. Od strony technicznej nie jest to najlepiej wykonany film. Ba! Przyznaję nawet, że moja ocena jest trochę na wyrost. Jednak ujęło mnie przede wszystkim to, że „Wer” nie był po prostu „powtórką z rozrywki” do których przyzwyczaiły różne niskobudżetowe filmy o podobnej tematyce. Że twórcy starali się być choć odrobinę bardziej oryginalni zamiast serwować nam krwawą rzeźnię i po raz kolejny wałkować motyw „grupka amerykańskich nastolatków” jest po kolei rozrywana na kawałki przez wilkołaki”.
A tak przy okazji zapytam: Może znasz i mogłabyś mi polecić jakiś interesujący i dobrze zrobiony film o wilkołakach z przedziału powiedzmy ostatnich dziesięciu lat (Inny niż „Ginger Snaps” i „Dog Soldiers”) ? Byłbym bardzo zobowiązany 😀
ilsa333 napisał
Ani wampiry, ani wilkołaki nigdy nie leżały w sferze moich zainteresowań, więc niewiele tego typu filmów oglądam. Te, o których wspominasz widziałam, a jeśli miałabym coś polecić, to zostaje mi chyba tylko ten film: https://bibliahorroru.pl/2013/03/Ani-slowa-o-wilkolaku
Gość: Koper, *.dynamic.chello.pl napisał
Co do wilkołaków, to „Romasanta” z 2004r. jest całkiem ciekawy, o ile ktoś nie nastawia się na fajerwerki a bardziej na niedopowiedzenia (aczkolwiek jedna jedyna scena przemiany jest zrealizowana fantastycznie). W 2011 Hiszpanie nakręcili też udany komediohorror w tej tematyce – „Wilczy obłęd”.
bradesinarus napisał
Serdecznie dziękuję za wszystkie propozycje. Na pewno sobie coś wybiorę. Pozdrawiam!