Symptoms (1974)
Tłumaczka Helen Ramsey zaprasza swoją przyjaciółkę, pisarkę Anne Weston do odziedziczonego domu nad jeziorem. Wesoła Anne zdaje się nie zwracać uwagi na ponury nastój unoszący się w domostwie, zaś do ponurego oblicza Helen zdołała już pewnie przywyknąć. Moc atrakcji jaka czeka na miejscu na młodą pisarkę to między innymi historia zaginionej ex przyjaciółki Helen, Cory, oraz obserwowanie dziwnego pojedynku na spojrzenia pomiędzy Helen, a Brady’m złotą rączką mieszkającym na terenie posiadłości. Wkrótce dochodzą do tego dziwne odgłosy jakie zdaje się słyszeć nocami.
Historia filmu Ramóna Larraza nadaje się nad osobną rozprawę. Mimo startu z wysokiego C, czyli premiery na Festiwalu w Cannes, wielu potencjalnych widzów mogło nigdy go nie zobaczyć. Po szumnej premierze, w trakcie której nie obyło się bez krytycznych uwag jakoby „Symptoms” zupełnie nie zasłużył na takie wyróżnienie – sugerowano, że na festiwalu powinien znaleźć się inny projekt – przez bite dwa lata nie trafił do oficjalnej dystrybucji. Po tym czasie krótko wyświetlano go w kinach (głównie w Stanach), jednorazowo pojawił się w TV i doczekał bardzo małej dystrybucji na VHS, po czym: przepadł bez wieści. Dosłownie, doszło do zaginięcia oryginału, który odnalazł się dopiero w 2016 roku zasługą Brytyjskiego Instytutu Filmowego. Do tej pory tak okoliczności zaginięcia jak i cudownego odnalezienia nie zostały podane do wiadomości publicznej. Faktem jest, że obecne możemy cieszyć się seansem z tym filmem, co jest nie bagatelną i wartą odnotowania sprawą.
„Symptoms” już od pierwszych scen skradł moje serce. Dosłownie miałam wrażenie, że coś wisi w powietrzu, jakaś nieuchwytna woń rozkładu, jakaś brudna tajemnica, coś zakurzonego, coś odległego. Posągowa Helen, której aparycja z miejsca awansuje ją na pozycję czarnego konia w wyścigu o grozę, kradnie każdą scenę. Nie musi nic robić, po prostu jest. Bladolica, przenikająca spojrzeniem – w jej oczach jest pustka śmierci, jakby już była martwa – każdy grymas twarzy, każdy gest. Ma w sobie coś podstępnego, jednocześnie budzi żałość. Woskowa figura idealna do roli pogrążonej w neurozie lokatorki strasznego domu, strażniczki tajemnicy.
Szepty, chichoty i jęki – swoisty język tego domu, który chce nam coś pokazać, coś powiedzieć. Dużo tutaj niedomówień, niewypowiedzianych słów, sugestii, które łatwo zrozumieć opacznie, albo wręcz przeoczyć. Ledwie symptomy, że dzieje się coś złego. Ba, już się stało i się nie odstanie. Atmosfera, atmosfera i jeszcze raz atmosfera. Narracja może wam przywieźć na myśl opresyjność „Wstrętu” Polańskiego i do tego też filmu często jest porównywany. Kino na wskroś psychologiczne, psychodeliczne. Wszak powstałe w oparciu o prozę czołowego twórcy belgijskiego weird fiction. Mniam.
Moja ocena:
Straszność: 2
Fabuła:8
Klimat:9
Napięcie:7
Zaskoczenie:6
Zabawa:7
Walory techniczne: 8
Aktorstwo:8
Oryginalność:7
To coś: 8
70/100
W skali brutalności: 1/10