Tomb of Ligeia/Grobowiec Ligei (1964)
Zaczynam od tego filmu nie bez powodu… Był to chyba pierwszy horror jaki oglądałam. A przynajmniej pierwszy, który zapadł mi w pamięć.
Jako dziecko oglądałam go w domu babci (gdybyście widzieli ów dom, wiedzieli byście, że nie ma lepszego miejsca do takich seansów). Nie pamiętałam jego tytułu. Szukałam go przez lata po macku, opierając się jedynie na jednym screenie, który utkwił mi w pamięci. Była to scena w której „martwa” Ligeia leżąc w łożu spogląda na Rowenę. W jej spojrzeniu było coś takiego, czego nie sposób było zapomnieć.
Tytuł natrafiłam przypadkiem, czytając opowiadania Edgara Allana Poe’go. Dzięki temu udało mi się ponownie obejrzeć ten film, po prawie 20 latach:) Nie będę kłamać, że zrobił na mnie takie samo wrażenie jak kiedyś. BTW…
Film ma te cechy, których próżno szukać we współczesnych tworach. Jest mniej hollywodzki- bardziej teatralny. Wspaniała scenografia, doskonałe operowanie światłem. We współczesnych filmach takie subtelne elementy są przytłoczone masą efekciarskich chwytów.
Na nastrój grozy składa się wiele spójnych i dopracowanych elementów. Wspaniała historia- oglądając remake tego filmu, o którym wspomnę później, wiem, że nawet historię tak wybitną jak ta opisana przez Poe’go da się ściągnąć do poziomu soft porno….
Historia „Grobowca Ligei” jak większość opowieści Poe’go była projekcją wewnętrznego bólu autora po śmierci ukochanej Virginii. Mamy tu więc bohatera o imieniu Verden, który cierpi katusze po śmierci ukochanej żony, Ligei. Wierzy, że mimo iż kobieta zmarła, nadal jest gdzieś obok niego… Okazuje się, że nie jest to tak dalekie od prawdy, gdy do jego posiadłości wprowadza się nowa kobieta, druga żona Rowena…
Co takiego jest w tej opowieści? Jest piękno i jest śmierć, czyli uniwersalny przepis Poe’go na nastrojową historię.
Moja ocena: 8/10
Dodaj komentarz