Dziewczyna ze snów – Michał Gałwa
Ameryka rok 1967.Nastoletni Jake Hopkins przeprowadza się wraz z ojcem do Iglastych Wzgórz, małej mieściny w której urodził się ojciec chłopaka i w której ma teraz objąć stanowisko szeryfa. Młody nie jest zadowolony z przeprowadzki, która jawi mu się jako wyrok śmierci.
Jednak śmierć z nudów nie będzie mu pisana. Wraz z przybyciem do nowego domu Jake’a zaczynają nawiedzać koszmary dalekie od jego zwyczajnych problemów ze snem. Co więcej sny mają silny związek z rzeczywistością. Stopniowo zacierające się granice między jawą, a snem doprowadzą chłopaka na skraj szaleństwa.
„Dziewczyna ze snów” jest drugą książką młodego autora, Michała Gałwy, która ukazała się nakładem wydawnictwa Novae Res. Nie miałam okazji przeczytać jego debiutu, więc nie wiem jaki od tego czasu postęp poczynił pan pisarz.
Przynależność gatunkowa „Dziewczyny ze snów” oscyluje między powieścią psychologiczną – żeby nie powiedzieć psychodeliczną, a dreszczowcem w którym znajdzie się miejsce na zjawiska niewyjaśnione.
Jak wspomniałam w opisie, akcja powieści rozgrywa się w Stanach, co nie jest popularnym chwytem u naszych rodzimych autorów. Co więcej dzieje się w końcówce lat ’60, co też może być zastanawiające. Czyżby autor był miłośnikiem tamtego okresu?
Myślę, że wyjaśnienie jest bardziej prozaiczne i składa się z trzech liter: LSD. Wątki związane z kwasem, okolicznościami jego stosowania przez amerykańską młodzież wyraźnie zajmują autora. Niestety zapomniał o kilku innych aspektach i skoro już jestem przy czasie i miejscu akcji to może o nich napomknę, choć może nie wypada zaczynać od słów krytyki?
Już na pierwszych stronach, mamy sporą wtopę. Jake biadoląc nad swoim losem zesłańca do małej mieściny, rzuca, że przeprowadzka jest dla niego jak informacja o tym, że ma HIV. Widzicie problem? Mamy rok 1967, wirus HIV został odkryty w 1983 roku. Trochę dalej mamy kolejna gafę. Autor wspomina o Jeffrey’u Dahmerze jako o seryjnym mordercy. Problem w tym, że w 1967 Jeffrey miał może z siedem lat i jeszcze nikogo nie zdążył zabić.
Gdybym była upierdliwa, lepiej orientowała się w kulturze i XX wiecznej historii Stanów pewnie znalazłabym więcej kwiatków, ale na szczęście dla autora tak nie jest:)
„Dziewczyna ze snów” nie przyprawiła mnie co prawda o ból głowy, ale też nie zachwyciła. Wiele z elementów fabuły bardzo mi się spodobało, ale moim zdaniem można je było wykorzystać lepiej, z większą rozwagą, większym przemyśleniem.
Motywem przewodnim są sny. Autor bardzo dba o to by zdrowo namieszać w głowie czytelnikowi przechodząc ze nu do jawy, mieszając te dwa stany i podkręcając wszystko dodatkowo wspomnianym LSD.
Wypada to fajnie, ale odniosłam wrażenie, że w pewnym momencie przestałam nadążać, albo autor sam się zapętlił. SPOILER: Z kim pobił się Ray skoro odbywał karę, jeśli Jake był warzywem w domu opieki? KONIEC SPOILERA.
Same opisy snów, ich specyfiki i wszystkich meandrów z nimi związanych wypadają całkiem dobrze i wiarygodnie choć specjalistką w tej dziedzinie nie jestem. Samo prowadzenie fabuły, nierówne, momentami można się zamotać, ale czyta się to nie najgorzej i nie mam większych uwag do stylu. Sam finał, owszem zaskakujący i udany, ale mam 'ale’, które umieściłam w spoilerze parę pięter wyżej. Generalnie, całość do strawienia bez boleści w kiszkach:) Plus dla wydawcy za dobrą okładkę.
Moja ocena: 6/10
Za książkę dziękuję wydawnictwu Novae Res:
Dodaj komentarz