Green Inferno (2013)
Justine, córeczka prawnika z ramienia ONZ i grzeczna studentka snobistycznej uczelni postanawia przyłączyć się do lokalnych aktywistów zainteresowanych skazanymi na zagładę peruwiańskimi tubylcami. Wrażliwe serce dziewczyny łka żałośnie nad losem wycinanych lasów i uważa, że wchodząc do gry zbliży się do spraw bolących ją jeszcze bardziej- rytualnym obrzezaniom kobiet w krajach afrykańskich.
Wraz z przystojnym charyzmatycznym Alejandro i grupą mu podległych studenciaków rusza wgłąb Ameryki Południowej by przykuwając się do drzewa uratować peruwiański las i jego mieszkańców.
Sprawy nie biegną jednak po jej myśli, a zwieńczeniem tego jest katastrofa samolotu. Młodzi lądują w sercu dżungli. Będą mieli okazję osobiście poznać plemię, którego losem byli tak przejęci. Tubylcy powitają gości bardzo entuzjastycznie i z miejsca zapoznają ich z lokalną kuchnią, a także opieką medyczną;)
Długo przyszło mi czekać na nowy film Eliego Rotha. Swoją premierę na świecie miał już dawno jednakże oficjalnymi źródłami nie dotarł wszędzie. Czy polska premiera kinowa w ogóle się odbędzie? Nie wiem.
Eli cały czas działa w świecie filmu, ale ostatnimi czasy bardziej jako producent niż reżyser, wspierając działania filmowe swoich druhów. To, że nakręci kolejny film i że będzie on bliski 'jego’ estetyce było jednak pewne.
Tym razem zostawił w spokoju Europę i na wylęgarnie strachu obrał Amerykę Południową. Co zaskakujące, odwołał się do mocno zapomnianego nurtu horrorów kanibalistycznych. Myślę, że część widzów, podobnie jak ja w ogóle z owym nurtem nie miała styczności. Szczerze mówiąc kanibale mnie nie pociągają, chyba, że Ci tytułujący się lekarzami psychiatrii;)
Jednakże tego obrazu byłam bardzo ciekawa, a moją ciekawość podkręcał fakt jego niedostępności. Co i rusz widziałam w sieci screeny z filmu zapowiadające niezła jatkę toteż postanowiłam za jego sprawą zapoznać się miłośnikami ludzkiego mięsa.
Z uwagi na to, że jestem kompletnie ciemna w tym podgatunku porównań z klasyką nie będzie, choć przewiduje, że Roth podszedł do tematu z należytą sumiennością. Wykorzystał chociażby roboczy tytuł najsłynniejszego horroru ludożerczego „Cannibal Hollocaust”, który to w zamyślę scenarzysty miał właśnie nosić tytuł „Green inferno”.
Co więc zaprezentował twórca?
Film ma dość długi wstęp. Zaserwowano nam potężną przystawkę nim przejdziemy do dania głównego. Najpierw poznajemy wspomnianych aktywistów, w tym naszą główną bohaterkę, Justine. Roth bardzo nieprzyjemnie potraktował organizacje zajmujące się 'ratowaniem świata’. Aktywiści w „Green inferno” to banda dzieciaków, którzy nie bardzo zdają sobie sprawę z tego co robią i po co. Ich przywódca to cynik, któremu zależy na rozgłosie. Mimo iż scenariusz najbardziej dokopuje zielonym- pomijając korporację, bo po nich akurat nikt nie spodziewa się nic dobrego – to i tak niektórzy stwierdzili, że film negatywnie wypacza obraz tubylczych ludów żyjących z dala od naszej cywilizacji. Coś w tym jest, bo ostatecznie jako główni antagoniści występują tu kanibale z peruwiańskiego plemiona, ale filmy grozy rządzą się swoimi prawami i w ich świecie każdy może być oprawcą, dziecko, pies, krowa, bóbr… W moim przypadku seans z tym filmem nie zaowocował stertą uprzedzeń wobec Indian, więc? To tylko film, no nie?
Mniej więcej po trzydziestu minutach zaczyna się akcja właściwa, czyli katastrofa samolotu, który miał odstawić zielonych do bezpiecznego hotelu i ich spotkanie z plemieniem kanibali. Sceny brutalne zaczynają się już przy kraksie – polecą głowy. Chwilę później pojawiają się nasi domownicy, bardzo brutalnie traktują przybyszy. Część zabierają ze sobą, a trupy pozostałych wywieszają na kijach jak strachy na wróble dla zaznaczenia terenu. Młodzi lądują w klatkach tu tu zaczyna się walka o przetrwanie. Widzimy pierwszy posiłek kanibali. Nie wiem co mnie bardziej obrzydziło, czy proces jego przygotowania, czy obserwowanie jak starzy i młodzi wymalowani na czerwono tubylcy z apetytem i radością konsumują młodego Amerykanina.
To niejako punkt kulminacyjny wszystkiego, i fabuły i napięcia. W mojej ocenie w późniejszej partii filmu ciśnienie spada. Doskonale wiemy co będzie dalej. Nie trudno domyślić się jaką ofertę kulinarną mają kanibale dla reszty towarzystwa. Także nagroda specjalna dla ulubienicy jest łatwa do odgadnięcia. Robi się więc trochę naiwnie. Roth najwyraźniej doskonale zdawał sobie z tego sprawę, bo nawet w tragicznym położeniu bohaterów odnajdował okazję do żartów. Finał historii również nie zaskoczy, jednak epilog mnie dosyć zdziwił i to tak in plus.
„Green inferno” raczej nie sprawi, że pokocham horrory o ludożercach, ale bawiłam się nieźle. To brutalny film, trzeba mu przyznać. Nie wiem tylko jak odbiorą go osoby, które nurt ten poznały w oparciu o klasykę. Nie wiem czy zadowoli ich taka forma, jednak w latach osiemdziesiątych odbywało się to nieco inaczej. Mnie wizualnie pasował, zarówno sceny gore jak bajeczne plenery.
Moja ocena:
Straszność:5
Fabuła:7
Klimat:7
Napięcie:6
Zabawa:7
Zaskoczenie:6
Walory techniczne:7
Aktorstwo:6
To coś:6
Oryginalność:6
63/100
W skal brutalności:4/10
Mnie też ten film się spodobał, ale zagorzałych fanów klasyki pokroju „Cannibal Holocaust” raczej nie zadowoli. „The Green Inferno” nie jest aż tak brutalny w porównaniu do kultowych dzieł gatunku. Roth się nie wysadził pod tym względem 😉
Ja myśle że bardziej niż mniejszy stopień brutalności może ich odstraszyć cała oprawa filmu, taka ugłaskana. Jak widziałam kadry z klasycznych horrorów kanibalistycznych to bił od nich taki… Bród, chyba tak to mogę określic.