Spójrz na mnie – Yrsa Sigurdardóttir
Ciągnie mnie do skandynawskiej literatury. Bardzo lubię szwedzkie powieści z gatunku kryminał/thriller – tu nie jestem zbyt oryginalna – bo mają bardzo specyficzny klimat.
Tym razem postanowiłam sięgnąć jeszcze dalej na północ europy, bo aż do Islandii. W ręce wpadła mi piąta, wydana w Polsce, powieść Yrsa’y Sigurdóttir (nawet nie wiem jak odmienić to dziwaczne imię). Przeczytałam gdzieś w internecie o tej książce. Jeśli chodzi o jej opis to najbardziej przekonała mnie do niej jej wielowątkowość, choć przyznam, że intrygujący tytuł i straszliwe ślepia na okładce również przysłużyły się promocji książki, bynajmniej w moim przypadku.
Muza jest moim ulubionym wydawnictwem, zawsze wychodzi na przeciw moim oczekiwaniom i wydaje powieści wszystkich moich ulubionych autorów. Więc i w przypadku tej książki zaufałam Muzie.
Zakupiłam książkę, zaczęłam czytać i szybko zorientowałam się, że coś jest nie tak. Najpierw zbluzgałam w myśli autorkę winiąc tylko i wyłącznie ją za „zgrzyty”, ale p chwili zastanowienia przyszła refleksja- TŁUMACZ. Powieść może być na prawdę bardzo wartościowa pod względem treści i formy, ale jeżeli za jej przekład weźmie się ktoś nie do końca ogarnięty to jest kaplica. I tu jest kaplica podwójna pod tym względem, gdyż polski tłumacz nie robił przekładu z wersji oryginalnej, tylko z angielskiej. Nie trzeba być filologiem by wyłapać błędy tego przekładu.
O ile mogę wybaczyć kiepski, przedszkolny styl, to nie mogę już przymknąć oka na jego wpływ na odbiór treści.
Bohaterką powieści jest prawniczka. Nie znam zbyt dobrze tego środowiska, ale nagromadzenie w jej języku zwrotów potocznych było wręcz rażące. Co chwilę jakieś : „dzizys”, albo „sorki”, czy inne kwiaty amerykanizacji polskiego słownika. Kiepawość tłumaczenia biła po oczach także w czasie czytania dialogów toczących się pomiędzy bohaterami, a ściślej mówiąc- w formach w jakich się do siebie zwracali: Przykład: Idzie Pani Thora do Pana Ministra i na dzień dobry wyjeżdża do niego per „ty”. Może w Islandii formy grzecznościowe nie obowiązują, ale ciężko mi sobie wyobrazić sytuacje, w której szary członek społeczeństwa z taką swobodą gawędzi z wysoko postawionym urzędnikiem państwowym. Ujmowało ewidentnie to wiarygodności przedstawionym wydarzeniom.
Co się tyczy całej historii: Wielowątkowość powieści wcale nie okazała się dla niej plusem, a to z tego względu, iż autorka sama się w tych wątkach pogubiła i momentami fabuła jest dziurawa jak szwajcarski ser.
Gdybym miała oceniać książkę tylko za pomysł. Dostała by 10/10 gdyż widać w tym wszystkim przebłysk dobrej, mocnej momentami strasznej i zasmucającej jednocześnie, historii. Jednak forma jej przedstawienia na prawdę kuleje.
Książkę czyta się dość dobrze jeżeli przymknie się oko na wady, które wymieniłam i skupi się na rozwikłaniu tajemnicy. A tu jest na prawdę ciekawie i to broni książkę.
Nasza bohaterka zostaje bowiem wplątana w rozwiązanie tajemniczej sprawy podpalenia ośrodka dla dzieci specjalnej troski. Tu autorka wykazała się sporą znajomością problematyki różnych zaburzeń rozwoju i urazów przyczyniających się do niepełnosprawności. Postaci są nakreślone w sposób przekonujący, a bardzo łatwo jest popłynąć w pseudo psychologię jak się nie zna tematu. Ich historię są poruszające, ale nie w sposób nachalnie wyciskający łzy.
Jest nie źle, choć mógł by być lepiej. Kto jest temu winny? Autorka, czy tłumacz? Tego się nie dowiem, puki nie nauczę się czytać po islandzku:)
Moja ocena: 5-/10
jak-to-sie-robi napisał
Ciekawy blog. Pisz częściej!
ilsa333 napisał
Dzięki:) Staram się pisać codziennie jak tylko czas pozwala:)