Morderstwo tuż za rogiem – Zofia Małopolska
Seria Asy kryminału przyciągnęła moją uwagę głównie z powodu ukłonu, jaki składa w stronę polskich autorów z gatunku. Zazwyczaj kręcę noskiem na polską twórczość literacką, a już na pewno z gatunku kryminał/horror/thriller. Jednak stało się tak, że przypadkiem wpadła mi w ręce inna książka z tej serii. Przeczytałam ją jednym tchem i teraz sięgnęłam po następną.
Bardziej cenię sobie horror/thriller filmowy niż książkowy. Jeśli chodzi o literaturę jestem raczej fanką innych gatunków.
„Morderstwo tuż za rogiem” jest powieścią emerytowanej polonistki, rodowitej krakowianki, Zofii Małopolskiej, która ukazała się nakładem wydawnictw Prószyński i spółka właśnie w serii Asy kryminału. Choć ku mej uciesze kryminału w niej sporo, historii o ludzkich tragediach jeszcze więcej.
Wszystko zaczyna się od trupa „tuż za rogiem” domu pewnego prawnika w średnim wieku. Po wesołej libacji alkoholowej wraz z kolegami ze szkolnej ławy mecenas znajduje w swoim ogródku zwłoki brutalne pobitego włóczęgi. Komu mógł przeszkadzać ktoś taki? Bezdomnych mijamy na ulicy codziennie. Jeśli już wzbudzają jakieś uczucia, to raczej smutek niż nienawiść.
Ta zbrodnia okazuje się twardym orzechem do zgryzienia dla komisarza Bartnika. Postać komisarza nie jest typowa dla głównych bohaterów tego rodzaju książek. Bartnik jest trochę nieporadny, nie wzbudził mojego autorytetu, nie przeraził wulgarnością obyczajów, jak to zwykle bywa, gdy mamy przed sobą glinę, który musi mieć łeb i dupę ze stali. Ale bardzo go polubiłam. Podobnie jak jego towarzyszkę. Bowiem ważna role w śledztwie odegrała dawna nauczycielka Bartnika, pani Leokadia. Jej postać jest trochę… jak by to ująć: nie na miejscu (?) Być może sędziwej autorce ciężko było utożsamić się z mężczyzną w średnim wieku- komisarzem, więc wprowadziła jeszcze jedną postać, stworzoną na swój wzór. Dziwiła mnie trochę relacja tych dwojga ludzi: Emerytowana nauczycielka i jej dawny uczeń. Nie mówię, że przyjaźń miedzy uczniem a nauczycielem to coś nienormalnego, ale tutaj zdaje się było coś więcej. Na szczęście autorka wybrnęła w końcu z tego, może zauważyła, że za bardzo się zagalopowała i zaczyna się robić… śmiesznie.
Pod względem językowym powieść jest do granic poprawna. Czyta się ją jak szóstkowe wypracowanie. Przyczepić się mogę jedynie do dialogów, które wydawały mi się trochę na siłę „przebłyskotliwe”.
W miarę rozwoju fabuły poznajemy historię zagadkowego włóczęgi, którego losy w tajemniczy sposób łączą się z grupą mężczyzn, niegdyś kolegów z jednej klasy – jednymi z nich są właśnie komisarz, oraz mecenas pod domem, którego znaleziono zwłoki. Wszyscy są „jednym i tym samym drzewem”.
Dostrzeżenie związku pomiędzy ofiarą a mordercą okazuje się nie lada wyzwaniem. Po drodze, wraz z komisarzem potkniemy się o milion błędnych tropów. Finał na pewno zaskoczy czytelnika. Mnie wprowadził w jakąś dziwna zadumę:
Człowiek może wzbudzić największą nienawiść, gdy w jego oczach odbije się nasza postać, a my nie jesteśmy zadowoleni z tego, co widzimy… Dopatrzyłam się tam ciekawie zaprezentowanego literackiego motywu sobowtóra.
Długo dumałam o tym, jak upada człowiek.
Moja ocena: 6+/10
Dodaj komentarz