Manuskrypt – Wojciech Uszok
We wsi Brzeźinki mieszka Marek Wroński i jego brat Witold. Nie powodzi im się zbyt dobrze toteż zlecenie jakie otrzymują od burmistrza stanowi coś pomiędzy wygraną na loterii, a cudownym ocaleniem. Ich zadaniem ma być wyremontowanie piwnicy ratusza i to tam w jednej z wyburzanych ścian znajdują tajemniczą księgę, spisany po łacinie manuskrypt, który swoją historią sięga czterystu lat wstecz.
„Manuskrypt” to najbardziej problematyczna książka z jaką miałam do czynienia. Mamy autora, który wyraźnie ma pojęcie o języku, bo potrafi budować zgrabne zdania, a zasób jego słownika jest bogaty. Mamy dość klasyczny pomysł na ujęcie motywu nieśmiertelności. Mamy historyczne tło, które ma pobudzać wyobraźnie jednocześnie czyniąc solidne podwaliny pod zawiązanie właściwej akcji i mamy… Chciałabym powiedzieć, że konie, bo to je najbardziej zapamiętałam w tej historii choć kłus, galop, stęp… etc nie stanowią kluczowego motywu powieści. Mamy powieść niegotową. Tak bym to ujęła. Powieść, w której ważne dla czytelnika informacje są pomijane, a te gotowe go znudzić i zmordować ciągną się w nieskończoność. Ileż można o tych gzymsach?
Mamy szkice bohaterów – nie bohaterów. Nikt nic nie czuje, nie przeżywa. Po prostu są na tej scenie, pięknie udekorowanej (gzymsami) i czekają by coś się zadziało, a się nie dzieje. Mamy zdaje się luźne notatki przygotowujące do napisania powieści, do rozwinięcia. Mamy historie, która może została napisana, ale nie została opowiedziana.
A propos opowiedzenia to dialogi… Z jednej strony bardzo doceniam starania autora by dostosować język postaci do epoki, ale słowo to wytwór ludzkiego aparatu mowy. I tu mi tego pierwiastka ludzkiego zabrakło. Ludzie tak nie mówią. Jakby to wyrazić? Ciąży na tym nieodparte piętno sztuczności.
Wszystko dzieje się w trzech przestrzeniach czasowych: Rok 1621 gdzie żydowski alchemik przygotowuje się do krwawego rytuału – chyba najbardziej udana partia, rok 1945 i opis żołnierskiego zwiadu – najmniej udana część i wreszcie czasy współczesne, bodaj 2013 rok kiedy to bracia Wrońscy wkraczają do piwnicy ratusza. A wszystko to w naprawdę niewielkiej objętościowo książce.
Nie sposób należycie opowiedzieć o tych różnorakich rzeczywistościach zwłaszcza, że autor co i rusz każe nam spoglądać gdzie indziej niż byśmy chcieli. I męczy, męczy operując narracją, której próżno szukać dynamiki a większości także grozy i dramaturgii.
Jedyne co mi przychodzi na myśl po lekturze „Manuskryptu” to to, że nie sztuką jest pisać. Sztuką jest tym pisaniem opowiadać. „Manuskrypt” w tym pięknym wydaniu będzie się spełniał jako element wystroju, w ścianie go jednak nie zamuruję 😉
Moja ocena: 4/10
Dziękuję wydawnictwu Vesper
Dodaj komentarz