Dom na Wyrębach – Stefan Darda
Czterdziestoletni wykładowca prawa, Marek, po tym jak niefortunnie wpadł między nogi swojej studentce zostaje wygnany z metropolii, wydziału, którym zarządza jego teść i z małżeńskiego łoża.
Na miejsce swojej banicji obiera małą wioskę na Lubelszczyźnie, Wyręby. Jest pełen entuzjazmu, bo w sumie w jego dotychczasowym życiu i tak wiało nudą. Teraz może zacząć wszystko od nowa.
Kupuje drewnianą chatkę, którą poddaje rytualnym namaszczeniom, by uczynić z niej swoją ostoję. Niepokoi go tylko fakt, że w jego domu, jego łóżku żywota dokonał poprzedni lokator, ale o tym dowiaduje się później. Jest jeszcze stary dziwak Antoni, który to rzekomo przed trzydziestoma laty zaszlachtował pannę młodą na Podlasiu. Kto by się tym przejmował?
Marek raźno wdraża projekt swojego nowego spokojnego życia. Wszystko zmierza ku lepszemu, nawet sąsiad okazuje się sympatyczny i niegroźny. Wszytko byłoby dobrze, gdyby nie pewna sowa. Uparty puszczyk, któremu na imię Baśka- jak się później okazuje – zamierza zamęczyć tego, kto wyrządził krzywdę pewnej pięknej damie.
O twórczości Stefana Dardy słyszałam wiele dobrego, ale jakoś nigdy wcześniej jego książka nie wpadła mi w ręce.
„Dom na wyrębach” złowiłam na wyprzedaży w małej wioskowej bibliotece gdzie byłam przelotem. Bajoński koszt inwestycji wynosił jeden polski złoty. Poszarpana, porwana i podlana jakimś płynem książka wzbudziła we mnie współczucie, toteż przygarnęłam ją i otoczyłam opieką.
Przeczytałam ją w ciągu dwóch popołudni. Nie jest to jakiś rekord, ale świadczy tym, że mnie wciągnęła.
Dlaczego?
Darda pisze o tym co lubię. Polski niedoceniony folklor, ludowe wierzenia, pogański duch odżywa na kartach jego debiutanckiej powieści (wydanej po raz pierwszy bodajże w 2008 roku).
Akcja osadzona jest w latach dziewięćdziesiątych, w zapomnianej przez boga i ludzi osadzie. Malownicze otoczenie, jakie towarzyszy opisanym wydarzeniom bardzo pobudza wyobraźnię. Podmokłe lasy, jeziora, porzucone ruiny, stare niemieckie cmentarze, drewniana chata, świece i pohukiwanie sowy.
Główny bohater mimo iż kiepsko zaczyna, jest całkiem sympatycznym osobnikiem. Nico głupkowatym i wolno kojarzącym fakty, ale za to wytrwałym i posiadającym pewną radość życia. Fragmenty opisujące jego fascynacje przyrodą od razu mu mnie zjednały.
Czterdziestolatek znajduje przyjaciela w osobie samotnego starca, który pokutuje na odludziu za grzechy młodości. Antoni to postać … wzruszająca. Jednocześnie bardzo tajemnicza i budząca niepokój. To za jego sprawą Marek zaczyna widzieć postać odzianej w biel kobiety, która materializuje się jako sowa puszczyk. Jako że jestem dość mocno pogięta w temacie słowiańskiego folkloru od razu skojarzyłam sowę ze zmorą zwaną Strzygą, ale nawet Ci, którzy nie orientują się w temacie szybko zostają naprowadzeni na ten trop przez autora.
Szkielet fabuły jest dość prosty, bo oto mamy samotnego, lubiącego sobie chlapnąć pana, który zamieszkuje na odludziu. Tu na arenę wkracza motyw wyciągnięty ze słowiańskich wierzeń. Akcja rozwija się niebezpiecznie zaciskając szpony na szyi bohatera.
Budzenie grozy może i nie jest najmocniejszą strona Dardy, ale nadrabia sprawnym gawędziarskim stylem i przede wszystkim klimatem swojej historii. To bardzo klasyczny horror i spodoba się tym, którzy lubią takie sprawdzone ścieżki.
Jedyne czego nie rozumiem w związku z tą powieścią, to porównania Dardy do Stephena Kinga. Powiedzmy sobie szczerze, przy bogactwie naszego folkloru, który tak pięknie wykorzystuje polski Stefan, Amerykański Stefan może się schować ze swoimi w kółko rozgrzebywanymi indiańskimi cmentarzyskami.
Na pewno jeśli będę mieć okazję, skorzystam z biletu do świata stworzonego przez Dardę, oby tylko w innych jego książka znalazło się miejsce dla swojskich upiorów.
Moja ocena: 8+/10
Dodaj komentarz