Wywiad z Szymonem Majcherowiczem
Szymon Majcherowicz – absolwent Wydziału Polonistyki UW, na co dzień odpowiedzialny za komunikację i promocję w instytucjach kultury, pracował także jako redaktor i tłumacz. Swoje utwory publikował w magazynach „Histeria” i „OkoLica Strachu”. Zbiór „Otwieram oczy”, który ukazał się nakładem wydawnictwa IX jest jego pierwszą samodzielną publikacją.
Biblia Horroru: Wieść gminna niesie, że humaniści są humanistami, bo nie potrafią liczyć. 😉 Idąc na polonistykę, myślałeś o zastaniu pisarzem czy to raczej wynik zamiłowania do czytania cudzej twórczości? Z perspektywy czasu uważasz, że takie właśnie studia pomogły Ci w szlifowaniu warsztatu?
Szymon Majcherowicz: Nakłamałbym, gdybym powiedział, że na polonistykę wybierałem się z przekonaniem. Po prostu się na niej znalazłem. Zniósł mnie tam prąd. Miałem trochę inny pomysł na siebie, a to był taki kierunek awaryjny, bo raz, że w liceum ten polski na tle innych przedmiotów wchodził mi do głowy jakoś podejrzanie łatwo, dwa, że mój rocznik łapał się jeszcze na przymusowy pobór, a na komisji wojskowej od pewnego jowialnego dziadunia w białym kitlu usłyszałem trzy straszliwe słowa: okaz męskiego zdrowia. Miało więc to być rozwiązanie tymczasowe. W trakcie pierwszego roku doszedłem jednak do wniosku, że w sumie mi się podoba, a od zera zaczynać mi się już niczego nie chce. Podryfowałem więc dalej z tym prądem.
Chyba nie ma na pierwszym roku polonistyki osoby, która by nie chciała pisać. Nie byłem tu wyjątkiem. Ale chciałem to robić tak bardzo, że aż nie robiłem tego wcale. Przez długie lata. Jakże typowe dla mnie. Cały czas jednak miałem z tyłu głowy, że w końcu muszę się z czymś wyjaić. Czymś – oczywiście – spektakularnym! Bo przecież jak już debiutować, to strzałem w ryj albo wcale. Tkwiłem więc w blokach startowych, mamiąc się, że jeszcze parę cegieł hermetycznych bełkotów moje zwoje zmielą i wespnę się na taki poziom świadomości, że nie doskoczy nikt. I wtedy spod moich palców spłynie czysty geniusz, który rozsadzi wszystkie kategorie poznawcze i odtąd historia literatury dzielić się już będzie tylko na dwie epoki: przede mną i po mnie. Aż w pewnym momencie, ni stąd, ni zowąd, napadła mnie myśl, że już za późno! Że już nikt nie powie: taki młody, a jaki zdolny! Więc to wszystko bez sensu. I musiało minąć jeszcze trochę czasu, nim zrozumiałem, że za późno będzie już zawsze, zatem co niby stoi na przeszkodzie, żeby właśnie teraz?
Na ile pomogły mi studia, cholera wie. Pisać tam w każdym razie nie uczą, bo kto by niby miał wczytywać się w te wypociny studentów, jak ich tam tylu na roku? Więc raczej się czyta. A w większości przypadków ani nie czyta, ani nie pisze, tylko zalicza. Ustnie. Prace pisemne to rzadkość. Raz oddałem taką pracę ze sklejonymi kartkami i w takimże stanie do mnie powróciła. Oceniona. A przecież pisać można nauczyć się, tylko pisząc. I w dodatku ktoś to musi potem czytać i dawać jakiś feedback. Czytanie oczywiście też jest ważne, ale znam ludzi, którzy przeczytali całe kilometry półek bibliotecznych i nic nie umieją w miarę składnie napisać. Więc niewątpliwie kierunek ten pozwolił mi się zetknąć z istotnymi dla mnie tekstami, z którymi w innych okolicznościach raczej miałbym małe szanse się zetknąć, jednak samego pisania chyba nauczyłem się gdzieś indziej.
B.H: Czy Twoja droga do wydania „Otwieram oczy” była bardzo wyboista, czy poszło jak z płatka? Wielu pisarzy narzeka na trudy związane ze znalezieniem wydawcy.
S.M: Zaczynałem od publikacji opowiadań w periodykach. Najpierw w „Histerii”, potem w „OkoLicy Strachu”. Jeśli ktoś chce zadebiutować książką bez żadnych wcześniejszych publikacji na koncie, to faktycznie może być trudniej. Moja droga nie była więc szczególnie wyboista, ot, kilka sporadycznych wertepów. W sumie był to dość fortunny łańcuch wydarzeń – los krzyżował moje drogi z osobami, które okazały się przychylne i pomocne na kolejnych etapach. Chciałbym je tu wszystkie z wdzięczności wymienić: Maciej Zawadzki, Wojciech Gunia, Sebastian Sokołowski, Krzysztof Biliński, ale nade wszystko Marta Sobiecka.
B.H: W „Otwieram oczy” piszesz o sprawach ciężkiego kalibru, o trudach dochodzenia do prawdy, które niejednokrotnie przyjmują formę walki przeciwko sobie samemu o siebie. Jak się czujesz, pisząc o ludzkich traumach? Czy wchodzenie w buty takiego bohatera nie jest aby bolesnym doświadczeniem?
S.M: Nie potrafiłbym pisać z zaangażowaniem o czymś, co w żaden sposób nie łączy się z moim osobistym doświadczeniem. Ale też nie potrafiłbym pisać o swoim doświadczeniu wprost. Pozostało mi więc literackie zapośredniczenie, które często paradoksalnie pozwala powiedzieć znacznie więcej niż mówienie wprost.
Pisanie o rzeczach bolesnych oczywiście samo w sobie jest bolesne, ale bywa też oczyszczające, czy może raczej porządkujące. A jako takie wiąże się z doznaniem ulgi. Choćby i chwilowej. Niepisanie nie sprawia, że ból znika. Strategie wyparcia w moim przypadku słabo się sprawdzają. Mimo to nie lubię używania w kontekście literatury słowa „autoterapia”, to okropne spłycenie, bo przecież ostatecznie nie o efekt terapeutyczny tutaj chodzi.
B.H: Pytałam już o to prywatnie, ale zapytam oficjalnie: dlaczego trauma? Jest tyle wdzięcznych grozowych tematów jak bluźniercze księgi, macki z marsa i seryjni mordercy. 😉
S.M: Weird fiction w swoim rdzeniu to dla mnie właśnie opowieść o traumie. O doświadczeniu lub następstwach doświadczenia, w wyniku którego porządek symboliczny przestaje się spinać, ciągłość tworzących go tkanek zostaje naruszona. Czasem ta rana długo broczy krwią, prowadząc do wykrwawienia, czasem wdaje się gangrena, a czasem następuje regeneracja , ale w formie blizny, która już zawsze naznacza to miejsce pęknięcia. Tak czy inaczej nie ma powrotu do status quo ante, do pełnej homeostazy. Tak się stało, że temat tego naruszenia ciągłości i jego następstw stał się motywem przewodnim moich literackich poszukiwań. Wierzę, że w gruncie rzeczy to nie autor wybiera temat, tylko temat jego wybiera.
Niespecjalnie interesuje mnie horror w wydaniu czysto ludycznym. To znaczy lubię czasem odmóżdżyć się przy dobrej pulpie, ale nie znalazłbym w sobie motywacji, by coś podobnego produkować. Wejście w grozę „od konsolety” nabrało dla mnie sensu dopiero wtedy, gdy zrozumiałem, że może to być konwencja, która pozwoli mi mówić o rzeczach poważnych i dla mnie szczególnie istotnych w sposób – paradoksalnie – niekonwencjonalny.
B.H: Szymonie, czym się zajmujesz, gdy nie traumatyzujesz akurat czytelników?
S.M: Gdy nie piszę, wreszcie mam czas na czytanie. Ale oczywiście poza prozą literacką istnieje jeszcze proza codzienności. Na życie zarabiam, pracując w instytucji kultury na stanowisku łączącym zadania redakcyjne z promocyjnymi. Po godzinach lubię powłóczyć się po dziwnych miejscach, pobawić aparatem i Photoshopem. Kiedyś lista moich pozazawodowych aktywności była dłuższa, jednak literatura to dość zaborcze hobby.
B.H: Czy masz jakiś swój osobisty przepis na horror? Co musi mieć Twoje opowiadanie, byś uznał je za wystarczająco dobre, by podzielić się nim ze światem?
S. M: Przede wszystkim, aby w ogóle móc zasiąść przed pustym arkuszem, musiałem najpierw obmyślić sobie własną filozofię pisania w ogóle, tj. zupełnie na świeżo odpowiedzieć sobie na pytania: o czym właściwie chcę pisać, jak i po co? Czym to pisanie ma dla mnie być? Dopiero to mnie trochę odkorkowało. Kwestia gatunku/konwencji była tutaj wtórna. Dopóki moją optykę dominowało podejście ambicjonalne, związane z wewnętrznym przymusem udowadniania czegoś innym lub sobie, dopóty pozostawałem zablokowany, bezradny wobec demona prokrastynacji. Lata mi zajęło dojście do prostej konstatacji, że w pisaniu chodzi przede wszystkim o proces, nie o efekt. Że nawet jeśli ostateczny rezultat nie będzie spektakularny, nie unieważnia to pracy włożonej w proces twórczy, ona nie idzie na marne. Bo w gruncie rzeczy to autoeksploracja jest najważniejsza, dzieło jest tylko jej efektem ubocznym. Nic tak nie pęta rąk jak bycie niewolnikiem efektu. Chodzi więc o to, żeby chcieć robić, a nie zrobić. Jeśli chcesz robić, to zrobisz. Jeśli chcesz zrobić, to nawet nie zaczniesz robić. Przynajmniej w moim przypadku tak to działało.
Co do horroru, to na mnie działają tylko takie narracje, w których autor nie stawia sobie za cel nastraszyć czytelnika, a jedynie dzieli się z nim swoim własnym strachem. Horrory rzemieślnicze nie działają na mnie w ogóle. Gdy wyczuwam, że dany pisarz chce za wszelką cenę osiągnąć określony efekt i tylko dobiera do tego odpowiednie w swoim mniemaniu narzędzia, od razu dostrzegam szwy tej kreacjo-manipulacji i choćbym nawet chciał, nie potrafię dać się na to nabrać. Tak jest na przykład w przypadku książek Grahama Mastertona. Mam do nich pewien sentyment, bo wychowałem się na „czarnych amberkach”, ale nawet jako dwunastolatek nie łapałem się tak naprawdę na stosowane tam chwyty. Zgoła inne podejście do tematu mieli tacy autorzy jak H.P. Lovecraft, Thomas Ligotti czy choćby Stephen King w swych najwyższych horrorystycznych wzlotach jak „To”, „Lśnienie” czy „Smętarz dla zwierzaków”. Tam nie ma manipulacji i kalkulacji, jest autentyczna praca z własnym lękiem, z własnymi mrocznymi obsesjami i premonicjami, próba dobrania się do nich, uchwycenia ich za pomocą różnych par szczypczyków w postaci hipostaz, metafor, hiperbol, animizacji etc. I wtedy to działa! Gdy mam poczucie, że jakąś postać mojego lęku udało mi się wydobyć z cienia, oblec w formę i wystawić na światło dzienne, wówczas wiem, że powstał tekst, którym chcę się podzielić.
B.H: Twoje opowiadania szalenie mi się spodobały i jestem ciekawa, jak poradziłbyś sobie w dłuższej formie. A może już sobie poradziłeś i masz za sobą jakieś nieopublikowane powieściowe doświadczenie?
S.M: Dziękuję. Nie napisałem dotąd powieści i póki co na to się nie zanosi. Formę długiego opowiadania uważam za optymalną dla siebie i zarazem najbardziej adekwatną do konwencji grozy. Taka narracja powinna być możliwa do wchłonięcia podczas jednego dłuższego posiedzenia, tak aby nie rozpraszać gęstniejącej atmosfery. A jednocześnie powinna być na tyle długa, by zdążyć zbudować napięcie i wciągnąć czytelnika w tryby intrygi. Przerywanie lektury, zakładanie, odkładanie i powracanie po jakimś czasie osłabia moc oddziaływania takiej literatury. Poza tym powieści, zwłaszcza opasłe, zwykle w moim mniemaniu pełne są partii, które w większości przypadków spokojnie można by potraktować brzytwą Ockhama z korzyścią dla dynamiki fabuły.
Zdaję sobie sprawę, że część osób wykazuje niezrozumiałą dla mnie aprioryczną awersję do opowiadań, czemu przy każdej okazji daje wyraz. Nie zamierzam wychodzić naprzeciw oczekiwaniom tej grupy. Wolę raczej próbować przyczynić się do rozprawy z takimi uprzedzeniami. Tu musi dokonać się zmiana świadomości, bo opowiadania to crème de la crème literatury grozy i w związku ze swoistym renesansem tej konwencji w Polsce wypada, by wszyscy zaczęli to rozumieć. Nie zarzekam się, że nigdy nie napiszę powieści. Napiszę, jeśli poczuję, że taki format jest adekwatny i niezbędny do wyrażenia tego, co akurat chcę wyrazić. Na razie jednak nie mam tego w planach.
B.H: Co czyta Szymon? Masz swoich ulubionych autorów?
S.M: Nie mam ulubionych autorów. Na różnych etapach życia fascynowały mnie różne rzeczy w zupełnie różny sposób i wolałbym tego nie hierarchizować. Może tylko opowiadania Brunona Schulza mógłbym wskazać jako coś w rodzaju mojego ponadczasowego literackiego absolutu. Swego czasu ważny i formacyjny był też dla mnie Gombrowicz. Przeżywałem także głębsze fascynacje utworami Franza Kafki, L.F. Celine’a, Thomasa Bernharda, Jerzego Krzysztonia, Michela Houellebecqa czy Flannery O’Connor – by wymienić tylko kilkoro. Jeśli chodzi o grozę, to oczywiście bliski sercu od dawien dawna pozostaje H.P. Lovecraft. Choć w wielu tekstach bardziej mnie rozczula, niż przeraża, to jednak wciąż wyczuwam w jego tekstach tę inspirującą chemię i głębię. Thomas Ligotti to moja dużo późniejsza fascynacja, ale już ugruntowana. Z rodzimego podwórka do tej pory najbardziej przemówiły do mnie teksty Wojciecha Guni i Pawła Matei, ale wciąż punktowo sprawdzam, co w polskiej grozie piszczy i jeszcze wiele przede mną Zwłaszcza, że piszczenie od kilku lat z roku na rok się nasila.
Muszę się przyznać jednak, że od pewnego czasu najczęściej sięgam po non-fiction. I to z tego obszaru chyba wywodzą się najstraszniejsze książki, jakie czytałem. Palmę pierwszeństwa dzierży „Czarnobylska modlitwa” Swietłany Aleksiejewicz – reportaż będący jednocześnie antropologiczno-metafizyczną opowieścią o totalnym rozpadzie rzeczywistości. A z rzeczy, które czytałem ostatnio i ostro poorały mi psyche, na pewno wymieniłbym książkę „Szatan w naszym domu. Kulisy śledztwa w sprawie przemocy rytualnej” Lawrence’a Wrighta.
B.H: Pracujesz aktualnie nad nowymi tekstami, które będziemy mieli okazję przeczytać w najbliższym czasie?
S.M: Mam kilka tekstów pozaczynanych, coś tam rozgrzebanego już w bardziej zaawansowanym stadium, a także parę rzeczy wymyślonych w generaliach, ale niezapisanych. Może coś jeszcze z tego będzie. W najbliższym czasie jednak chciałbym, aby czytany był mój debiut.
Szymonowi bardzo dziękuję za udzielenie wywiadu, a Was zapraszam do zakupu książki TU
oraz odwiedzenia profili autora na facebooku oraz instagramie
Moją recenzję debiutu Szymona „Otwieram oczy” znajdziecie TU. Książka jest objęta patronatem Biblii Horroru