The Black Phone/ Czarny telefon (2021)
Ameryka końca lat ’70. Po śmierci matki dorastający Finney i jego młodsza siostra Gwen pozostają pod opieką ojca. Ojca, który popija i nie szczędzi im kar cielesnych. Mężczyznę szczególnie drażni postawa córki, która podobnie jak niegdyś jej zmarła matka deklaruje, posiadanie zdolności jasnowidzenia. Rodzeństwo stara się nawzajem ochraniać tak przed gniewem ojca jak i przed zagrożeniami z zewnątrz, a tych nie brakuje, bo dokładnie w tym czasie w ich rodzinnym Denver grasuje seryjny zabójca dzieci. W końcu w jego ręce wpada Finney. Grabber, bo taki przydomek zyskał morderca, przetrzymuje chłopca w piwnicy swojego domu. Finney jest pewny, że prędzej czy później zostanie potraktowany tak jak poprzednie ofiary. Jak może się uratować? Kto może mu pomóc? W odpowiedzi usłyszy dźwięk dzwoniącego czarnego telefonu.
Joe Hill doczekał się kolejnej ekranizacji swojego utworu. Tym razem padło na „Czarny telefon” opowiadanie ze zbioru „Upory XX wieku”. Tego zbioru akurat nie posiadam, ale skorzystałam z dobrodziejstwa Legimi i przed seansem odpaliłam to jedno opowiadanie – tak dla zorientowania się w temacie. Stąd też wiem, że warstwa fabularna została względem oryginału rozbudowana, tak by starczyło materiału filmowego. Różnice pojawiają się i widać, że odpowiadające za realizację produkcji osoby miały swoją wizję na przedstawienie tej historii. Co na to Joe Hill? Mam nadzieję, że nie zareagował równie nerwowo jak jego ojciec na Kubrickowskie wariacje na temat „Lśnienia” 😉
Scott Derrickson („Egzorcyzmy Emilly Rose”, „Sinister”) bazując na pomyśle Hilla stworzył obraz doskonale wpisujący się w aktualny trend kultu lat ’70 i ’80. Klimacik jak w nowym „To”, lub „Stranger things”. Zdecydowanie mniej złowrogo niż w „Sinisterze’, zdecydowanie mniej demonicznie niż w „Egzorcyzmach…” – mimo diabelskiej maski noszonej przez antagonistę Grabbera.
Co ciekawe, mimo wątku seryjnego mordercy, który niemal zawsze skazuje film na przyziemne podejście do tematu i grzebanie się w arkanach kryminalnego śledztwa „Czarny telefon” odcina się od takiego podejścia do tematu i konsekwentnie kładzie nacisk na warstwę paranormalną. Nie dowiemy się za wiele o antagoniście (i jego relacji z mamą, bo przecież zawsze jest jakaś mama;), jest on po prostu uosobieniem zagrożenia i dziecięcych lęków przed 'złym panem’, który zgarnia ofiarę prosto z ulicy i słuch po niej ginie. Przyczyna jego działań jest totalnie niejasna więc tym bardziej wzbudza on obawę. Być może w opowiadaniu nie było przestrzeni na behawioralne rozważania, a być może Hill chciał go właśnie takim, nie mniej jednak reżyser wszedł w to jak w masło pozostawiając wszystkie przyziemne kwestie przedstawicielom innych gatunków.
Skupiamy się tu na tytułowym „Czarnym telefonie”, dziwnym elemencie piwnicznej celi, do której trafia Finney. Telefon stanowi coś w rodzaju portalu do kontaktu ze zmarłymi – konkretnie z przeszłymi ofiarami działalności Grabbera. Finney nie tylko z nimi rozmawia, ale też ich widuje, co daje przestrzeń grozie o paranormalnym rodowodzie. Są jump scare, są barwne charakteryzacje, są efekty – budżet nie poszedł w las. Wszystko to jest nieco teatralne, zwłaszcza jeśli zwrócimy uwagę na naszego upiornego antybohatera i jego stylowe maski, ale zrobione ze smakiem i miło się na to patrzy. Ma to swój urok, ale do pełnego uwiedzenie trzeba chyba czegoś więcej.
Moja ocena:
Straszność: 2
Fabuła: 6
Klimat: 7
Napięcie:6
Zabawa:6
Zaskoczenie: 5
Walory techniczne:8
Aktorstwo:8
oryginalność: 6
To coś:6
60/100
W skali brutalności: 1/10