Seven days to live/ Siedem dni życia (2000)
„Siedem dni życia” to podręcznikowe ghost story, w którym małżeństwo opłakujące stratę jedynego dziecka wprowadza się do popieprzonego, złego domu… Ellen wydaje się bardziej rozpamiętywać tragedię, jej mąż, Martin przejęty jest raczej perspektywą napisania nowego bestsellera. Na tym podłożu dochodzi do pierwszych konfliktów. Atmosfera upiornego (nieco) domu na odludziu, gdzieś w Europie, w którym 23 lata temu popełniono morderstwo sprzyja „małym odlotom”.
Podczas gdy Ellen odbiera niepokojące wiadomości na znakach drogowych :), czy z innych dziwnych źródeł, jej mąż pisze jak szalony i zamyka się w piwnicy. Już tu widzowi powinno dzwonić: Aha, „Amityville”– dom zresztą do złudzenia przypomina posiadłość Defeo:) To jednak nie było moje pierwsze skojarzenie. Widać iż reżyser, Sebasian Niemann, silnie inspirował się dziełem Kubricka „Lśnienie”. Chociażby akcja z nagłym przypływem weny w nawiedzonym budynku. Łudząco podobne jest także zachowanie Martina. Aktor Sean Pertwee uśilnie naśladował kreacje Nicolson’a i powiem- z całkiem dobrym skutkiem.
Aktorsko film stoi z resztą na bardzo dobrym poziomie. Niestety bieda jest z efektami, które moim skromnym zdaniem można było sobie darować. Dialogi momentami są rozbrajająco zabawne – to miło z ich strony, ale raczej nie sprzyja to budowaniu nastoju grozy. Z tym nastojem jest cokolwiek słabo. Scenariusz zbyt dosłownie stawia sprawy. Można by trochę bardziej pokombinować z motywem obłędu, przyłożyć się i wymyślić bardziej oryginalną „legendę” o terenie posiadłości. Ale nie jest źle. Nie jest źle, bo pomimo schematycznego szkieletu fabuły znajdzie się tu kilka oryginalnych rozwiązań i nie wieje nudą.
Z przykrością muszę przyznać, że zakończenie filmu, ba, ostanie 15 minut zostało doszczętnie skopane. LEKKI SPOILER: Oczywiście mamy happy end… Nie lubię tego, zdecydowanie wolę mroczniejsze ,albo chociaż odrobinę zagadkowe zakończenia. Tu mamy coś w stylu: prawie żeśmy się pozabijali, ale w kocu dla solidnej literatury trzeba ponosić ofiary. Do pełni szczęścia mogli by jeszcze znaleźć milion dolarów spieprzając z nawiedzonego domu:). KONIEC SPOILERA. Jak wiadomo- PRAWIE robi dużą różnicę:)
Moja ocena:
Straszność: 3
Klimat: 5
Fabuła: 6
Aktorstwo: 9
Zdjęcia: 4
Zabawa: 7
Dialogi: 8
Oryginalność: 4
To coś: 6
Zaskoczenie: 4
57/100
Muszę, się pochwalić, że udało mi się zgarnąć nagrodę od wyd. Prószyński i s-ka za recenzję książki „Morderstwo tuż za rogiem” 🙂 Wątpię czy zasłużyłam, ale widać są piszący gorzej ode mnie 😛
Gość: Shiloh, *.cable.dyn.petrus.com.pl napisał
Całkiem przyjemnie się ogląda. Wiadom, w dzisiejszych czasach prawie nic nie jest w stu procentach oryginalne. Co do aktorstwa – najlepszy moim zdaniem z całej obsady jest Eddie Cooper, choć we wszystkich scenach w których się pojawia (prócz pierwszej) mówi zaledwie „Mamo…”, albo nie mówi nic. Taki happy-end nawet mi się spodobał. Szkoda, że Eddie większej kariery nie zrobił. I żałuję, że nie mogę zdobyć tego filmu.
ilsa333 napisał
W jakim sensie nie możesz zdobyć? Chodzi Ci o jakieś legalne źródło? Bo film hula po internecie aż miło.Z resztą większość opisywanych przeze mnie filmów jest dość łatwo dostępna:)
Eddie na mnie osobiście wrażenia nie zrobił, wręcz mogę powiedzieć, że nie zwróciłam na niego uwagi.
100% oryginalności to ja nawet nie śmiem wymagać, ale 60%i było by miło:)