Head Count (2018)
Evan w czasie wakacji postawia odwiedzić swojego brata Peytona, który mieszka w okolicy Parku narodowego Joshua Tree. Plany wspólnie spędzanego czasu obydwu braci tracą aktualność w momencie, gdy Evan poznaje wypoczywającą w tym samym rejonie grupę swoich rówieśników. Ci ochoczo zapraszają go do swojego grona, a Evan równie ochoczo na to przystaje, zwłaszcza, że w oko wpada mu jedna z dziewcząt. Drogi braci się rozchodzą, a wkrótce w szeregach nowych znajomych Evana zaczynają się dziać rzeczy cokolwiek dziwne.
Chwila oficjalnej premiery debiutanckiego filmu Elle Callahan, „Head Count” przeszła bez większego echa. Gdy w roku 2019 film trafił do kin, a w większości Państw na platformy sreamingowe podzielił widzów na tych, którzy dostrzegli w projekcie ducha nowej fali horroru, oraz na malkontentów urągających na daremność wszelkich wysiłków reżyserki. Ci drudzy byli w większości i w sumie nie ma co się temu dziwić. I uwaga, nie dlatego, że film faktycznie jest zwyczajnie zły, ale dlatego, że posiada wiele cech mogących jawić się odbiorcy jako mało atrakcyjne. Reżyserka podejmuje w nim ryzykowną grę, bo kładzie nacisk na niedopowiedzenia i unika rutynowych rozwiązań.
Nie wiem, jak było w Waszym przypadku, ale mnie od początku seansu towarzyszyło wrażenie pewnej nierealności świata przedstawionego i choć może to brzmieć jako zarzut, to zupełnie nim nie jest. Wrażenie nierealności w tym przypadku należy rozumieć nie jako brak realizmu postaci czy sytuacji, tam, gdzie powinien mieć on swoje miejsce, ale jako subiektywnie wrażenie, że oto obserwuje wydarzenia rodem z innego wymiaru, jakąś alternatywną rzeczywistość, w której występują twory człowieczo podobne. Coś jak kraina z drugiej strony lustra. Nie wiem jak mam Wam uzasadnić to moje odczucie, bo jest analogiczne do sytuacji snu, gdzie mimo, że w czymś uczestniczymy i jest to dla nas niemal dotykalne, to gdzieś z tyłu głowy kołacze się przekonanie, że to tylko sen. Jako uzasadnienie mogę rzucić, co najwyżej wrażenia wizualne tj. specyficzny plener, pustynny niemal księżycowy krajobraz Joshua Tree zaprezentowane na ostro oświetlonych kadrach.
Zamiast ewidentnego lęku, bo w sumie nie dzieje się nic, co jednoznacznie może nas pozbawić poczucia bezpieczeństwa, pojawia się coś na kształt nerwowego niepokoju. Po prostu czułam, że coś jest nie tak. Filmowy wstęp, czyli rzucona przez reżyserkę informacja na temat tworu o nazwie Hisji, stanowi tu pewien trop, ale w sumie nie bardzo wiadomo co z tym tropem zrobić.
Widać w tym wielką fascynację reżyserki motywami ludowych wierzeń, bo nie tylko wrzuciła ów motyw w sytuacje bohaterów – jak to najczęściej bywa w sztampowo prowadzonych historiach z takimi wątkami – co pozwoliła by ten motyw zbudował całą fabułę gdzieś poza polem widzenia widza. Widza, który może się tylko domyślać i przeczuwać. I chyba w tym jest największy problem tej produkcji. Bolączka braku konkretu, którego widz zawsze będzie się domagał. Ja też się go domagam, w żaden sposób się od tego nie oddzielam, może tylko staram się zaakceptować fakt, że niektóre sny kończą się w połowie, albo drastycznie zmieniają kierunek. Jest tu sporo narracyjnych potknięć, jeśli dodamy do tego słabo skonkludowany finał możemy w efekcie stanąć przed wyborem: objawienie nowej fali, czy zwykła wydmuszka.
Moja ocena:
Straszność: 2
Fabuła: 6
Klimat:9
Napięcie: 6
Zabawa:6
Zaskoczenie:6
Walory techniczne:8
Aktorstwo:7
Oryginalność:7
To coś:6
63/100
W skali brutalności: 1/10
Dodaj komentarz