Kobieta w czerni, Rączka – Susan Hill
W najnowszym wydaniu powieści Susan Hill zgodnie z tym co mówiłam Wam w zapowiedzi otrzymacie nie jedną, a dwie powieści autorki, bowiem do „Kobiety w czerni” dołączy „Rączka”. Przyznam, że tej drugiej nie było mi dane wcześniej poznać toteż od niej zacznę.
Antykwariusz Adam Snow w drodze powrotnej od klienta zboczywszy z głównej drogi natrafia na stare domostwo. Okazały Biały Dom z dużym, ale zaniedbanym ogrodem. Aura miejsca przyprawia antykwariusza o dreszcze tym bardziej, że stojąc u drzwi domu odczuwa czyjąś obecność w sposób wręcz namacalny. Mała, dziecięca rączka wślizguje się w jego dłoń. Zarówno sama rączka jak i jej właściciel są dla Adama niewidzialnymi. Wrażenie jakie robi na nim ten incydent popycha go do rozpoczęcia śledztwa i zbadania historii opuszczonej posesji, którą nazwał Białym Domem.
Pierwszą zasadniczą różnica pomiędzy znacznie popularniejszą „Kobieta w czerni” a „Rączką” jest czas akcji. Tu Was zaskoczę, bo po lekturze szlagierowej powieści autorki mogliście sobie wyrobić przekonanie, że dzieło to powstało gdzieś na przełomie XIX i XX wieku, bo ducha owych czasów doskonale oddaje. Nic bardziej mylnego, o ile „Kobieta w czerni” to jeszcze druga połowa XX wieku to „Rączka” powstała w 2010. Zdziwieni?
Akcja „Rączki” osadzona jest w czasach współczesnych, internet, telefony komórkowe etc. Nie znaczy to jednak, że nie będziecie mieć tu okazji zatopić się w starowiktoriańskim klimacie gotyku. Na angielskiej prowincji czas jakby się zatrzymał, sam bohater zagłębiając się w historię Białego Domu sięga coraz dalej w przeszłość, zaś obraz opisywanych zjawisk nadnaturalnych nie różni się od tych mających swoje miejsce, czy to w XIX, czy w początkach XX wieku. Duchy Susan Hill nie idą z duchem czasu;)
Nie spodziewajcie się tu nadmiernie wyeksponowanych emanacji. Jest tylko uścisk małej zimnej rączki, który sprowadza na bohatera przekonanie o własnym szaleństwie, czy też zmusza do okazania wiary w to co nadnaturalne. Mnie to przekonało, choć początkowo sceptycznie nastawiałam się do tego jak autorka sportretuje całe zjawisko osadziwszy je we współczesnych ramach. Finalny efekt jestem gotowa odebrać jako metaforę. Świat pozamaterialny nie zna pojęcia czasu.
Czy „Rączka” spodobała mi się bardziej niż „Kobieta w czarni”? Tak daleko bym nie poszła. Uważam, że poziom jest wyrównany.
„Kobietę w czerni” jak już wspomniałam przy okazji zapowiedzi, miałam już okazję czytać. Ba, widziałam też ekranizację, remake ekranizacji, albo readaptację jak kto woli, oraz jej sequel. Zainteresowanych kwestiami różnic pomiędzy wersją filmową a literackim oryginałem mogę uspokoić. Z żadnej strony nie spotka Was rozczarowanie, choć różnicie między kolejnymi wariacjami na temat „Kobiety w czerni” są duże.
Powieść wspaniale buduje klimat i to jest jej główna zaleta. Autorka nie szczędzi przestrzeni na opisanie tła wydarzeń malując przed oczami czytelnika obraz Wężowych Moczar, do których przybywa nie świadomy ich złowrogiej atmosfery młody notariusz Arthur Kipps. Całkowicie podążamy się w nastrojowości dawnej Anglii, tym razem nawet jedną stopą nie sięgając czasów współczesnych.
Groza ma tu kilka źródeł. Problemem jest już sama lokalizacja nawiedzonego domostwa. Przybywając na miejsce Arthur jest całkowicie uzależniony od przypływów i odpływów, nie ma łatwej drogi ucieczki z moczar. Rola największego postrachu przypada widmowej kobiecie, którą bohater spotka parokrotnie, ta zdaje się go obserwować, milcząco przygląda się jego poczynaniom i można sądzić się, że czegoś od Artura chce. Pojawiają się też inne zjawiska. Mocno zogniskowana grozę mamy w scenie Arturowego pomieszania, jego błądzenia w gęstej mgle gdzie na własne uszy słyszy rozgrywająca się gdzieś poza jego obszarem widzenia tragedię. Upiornym dźwiękom wypadku towarzyszy przekonanie o niemocy zapobiegnięcia temu. Oczywiście obcujemy tu z szeregiem bardziej subtelnych i nieśmiałych sygnałów z zaświatów. Wreszcie mamy obraz psychologicznego ciężaru jaki spada na Artura. Zaczyna on bowiem odczuwać emocje niejako przeprojektowane na niego przez ducha domu. Możemy tu mówić nawet o czyś w rodzaju opętania. Wszystko to tworzy całość, niemal poetycki pejzaż grozy, w którym możemy zatopić się bez trudu.
Co mogę zarzucić obydwu powieściom, bo pewne wady są wspólne zarówno dla „Rączki” i „Kobiety w czerni”, to swego rodzaju fabularne niedbałości. Pewne wątki, mam tu na myśli szczególnie te odwołujące się do biografii, nazwijmy ich antagonistami, zostały w mojej ocenie potraktowane zbyt pobieżnie, dodatkowo nie uświadczymy tu większej innowacji, czy oryginalności. Wszystko na tyle mocno trzyma się prawideł gatunku przez co staje się dość łatwe do przewidzenia.
Jakkolwiek sami ocenicie twórczość Susan Hill warto mieć na uwadze, że obcowanie z jej powieściami to rzadko spotykana okazja by we współczesnej literaturze przywołać ducha grozy klasycznej i niesłusznie zapomnianej.
Moja ocena: 7+/10
Dziękuję wydawnictwu Zysk i s-ka
Dodaj komentarz