Missing (2023)
Nastoletnia Jun cieszy się swobodą pod nieobecność swojej nadopiekuńczej matki, Grace. Kobieta aktualnie udała się na romantyczny wywczas do Ameryki Południowej ze swoim nowym partnerem Kevinem, a córcia pije, tańczy i roni łzy nad zdjęciami swojego zmarłego przed laty ojca. W dniu planowanego powrotu Jun nie zastaje matki na lotnisku. Nastolatka staje przed karkołomnym zadaniem wytropienia jakiegokolwiek śladu po zaginionej matce i robi to nie ruszając się z przed ekranu swojego macbooka.
Pamiętacie „Searching” z 2018? Historię zaginionej Margot, którą usiłuje odnaleźć strapiony ojciec? A więc „Missing” jest uważany za jego – może nie bezpośrednią – ale jednak kontynuację. Kontynuację, nie tyle opowieści co pewnego trendu, a jest nim właśnie śledztwo ekranowe- jak to sobie roboczo nazwę.
Obydwa filmy utrzymane są w nowej, rozkręcającej się konwencji computer screen film polegającej na… wyświetlaniu tego co aktualnie bohater wyprawia na monitorze swojego komputera czy smartfona. Chyba pierwszym takim obrazem było „Megan is missing„, ale mogę być w błędzie. Można więc powiedzieć, że twórcy fundują nam seans z czyimś ekranem – i po co szukać zjawiskowych plenerów:) Może się to wydawać dziwne, ale jest to po prostu znak czasów i wykorzystanie aktualnego stylu życia milionów ludzi wlepiających się w ekran 24h na dobę i załatwiających wszystko online. Twórcami „Missing” są właśnie panowie odpowiadający za montaż w przypadku „Searching”. Ciekawa jestem jak wygląda kręcenie takiego filmu. Ale do brzegu.
„Missing” w konfrontacji z „Searching” w moim odczuciu wypada blado i już nie chodzi o bardziej przeszarżowaną technologię, za którą ja dziecię lat ’90 średnio nadążam, ale ze względu na samą historię, którą monitor nastoletniej Jun nam opowiada. To było takie… płaskie, jak dętka od roweru dogorywającego w piwnicy od wielu sezonów. Wszystko jest spoko, dopóki śledzimy tą opowieść, dopóki zastanawiamy się o co chodzi i co stoi za zniknięciem Grace. W momencie kiedy następuje po sobie kolejny plot twist i wszystko staje się jasne – nie wiem jak u Was – ale u mnie nastąpią buczenie rozczarowania. To jak z rolkami na insta- tymi wiecie- instagram kontra rzeczywistość. No, dużo hałasu o nic. Rozdmuchane, przedramatyzwane, przeckliwione. Buuu.
Ale, ale, żebyśmy się dobrze zrozumieli – ogląda się to fajnie. Jest napięcie wygenerowane przez kolejne wyskakujące okienka będące zwiastunem kolejnego niesamowitego pomysłu Jun – pomysłu na wyśledzenie matki. Nastoletnia hakerka, a może po prostu dziecko wychowane w technologii – nie wiem nie znam się. W każdym razie jej przeciwnik – totalny boomer ery Busha seniora nie miał żadnych szans. Kwestii związanych stricte z komputerowymi manewrami jakie wykonuje bohaterka nie śmiem podważać – mogę tylko powiedzieć, że osobiście nigdy nie udało mi się odzyskać hasła w takim zawrotnym tempie – do mnie te cholerne maile nie przychodzą tak szybko, eee. Natomiast bardzo zastanowiła mnie postać Javiera sprzątacza, który za osiem dolców na godzinę prowadzi śledztwo skuteczniej niż FBI i jeszcze biegle zna angielski, jakiej to zdolności nie posiadł żaden z pracowników hotelu, do którego dodzwoniła się Jun. Niezbadane są wyroki scenarzystów. Tak więc tak, film fajny, jest się do czego przyjebać więc ogląda się z większym zaangażowaniem;)
Moja ocena:
Straszność:1
Fabuła: 6
Klimat: 6
Napięcie:8
Zaskoczenie:7
Walory techniczne:7
Aktorstwo:7
Zabawa:8
Oryginalność:6
To coś:6
62/100
W skali brutalności: 1/10