Bastion – Stephen King
Epidemia super grypy w rekordowym tempie zabija większość populacji ludzi, nie oszczędzając też znacznej części czworonogów. Garstka ludzi, którym udało się przeżyć, garstka odpornych na wirusa zbiera się w mniejsze i większe grupy. Każda z tych osób doświadcza wizji, w której 'Mroczny mężczyzna’ kończy dzieło zniszczenia, a naprzeciw niemu staje czarnoskóra staruszka 'matka Abigail’. Każdy, któremu udało się przetrwać musi zdecydować, po której stronie stanąć.
Mozolną lekturę z ponad tysiąc stronicowym „Bastionem” zaczęłam na wiosnę, mniej więcej w czasie wprowadzenia w naszym pięknym kraju obostrzeń związanych z pandemią koronaświrusa.
Uwaga wszystkich czytelników zwróciła wówczas w kierunku Kinga i jego wizji zagłady świata zapoczątkowanej epidemią super grypy. Wszyscy mówili, że King w latach ’70 napisał książkę, która idealnie odzwierciedla to z czym będziemy mieć za chwilę do czynienia. Stwierdziłam – okej, skoro tak to trzeba to obadać. W między czasie przeczytałam kilkanaście innych powieści, co i rusz odchodząc od Kinga i do niego wracając.
Bastion jest uważany za jedną z najlepszych powieści Mistrza Grozy, mojego serca nie podbił na tyle bym stała się głosicielką tego typu stwierdzenia niemniej jednak dostrzegam na czym może polegać fenomen tej książki.
Po pierwsze jest wizjonerska. To powieść, która przedstawia zajebiście intensywną wizję przyszłości. Nie mamy tu macek z marsa forsujących szybę marketu, z których można pośmieszkować, co to to nie. King stawia na realizm. Jest niebywale pewny swojej wizji, relacjonuje ją z precyzją i dobitnością. Początek epidemii Kapitana Tripsa to chyba moje ulubione fragmenty. Realizm jest tu wręcz porażający. King zadbał o wszystko z kontekstem społecznym włącznie.
Po drugie jest to historia bardzo uniwersalna. Dobra, teraz mnie zjedzcie: jest uniwersalna uniwersalnością popularnych seriali familijnych.
Mamy tu do czynienia z bardzo szerokim przekrojem bohaterów i różnorodnością charakterów. Poznajemy ekipy poszukujące ukojenia w domu Matki Abigail i tych, których pociąga ciemna moc Randalla Flagga, czyli 'Mrocznego mężczyzny’. Ta mnogość, to bogactwo, na które autor może sobie pozwolić za sprawą objętości powieści jest praktycznie gwarantem tego, że każdy czytelnik znajdzie tu kogoś z kim może sympatyzować. Zawsze imponował mi sposób w jaki King portretuje swoich bohaterów, szczególnie męskich bohaterów, z kobietami to u niego akurat na dwoje babka wróżyła;) Tu daje temu wyraz w pełnej klasie.
Kto szczególnie zwrócił moją uwagę? Historia Lloyda i jego królika spędziła mi sen z powiek na dwie noce – mój numero uno. Bardzo poruszyła mnie też dramatyczna historia Śmieciarza. Najbardziej polubiłam Larry’ego Underwooda – chyba dzięki tym wszystkim jego słabościom, i głuchego Nicka. Za bardzo udaną uważam też kreację upośledzonego Toma Cullena. Jest doprawdy w czym wybierać jeśli chodzi o pozytywy. Moim ulubionym czarnym charakterem był Harold Lauder. Tak naprawdę znielubiłam i to wyjątkowo mocno słodko pierdzącą Franie. Rozumiecie więc w czym rzecz z tą uniwersalnością.
Trzecia rzecz to obecność nieśmiertelnego motywu walki dobra ze złem. W powieści Kinga jest to wojna totalna. Nacisk jaki autor położył na unaocznienie wszystkich arkanów wojny sprawia, że nie trudno tu o zbagatelizowanie ciężaru znaczenia tego motywu. Siły dobra ucieleśniają się w postaci matki Abigail, czarnoskórej kobiety, która z iście jezusowym zacięciem podchodzi do swojej misji. Jej religijne dywagacja momentami mocno mnie drażniły, ale to chyba bardziej kwestia moich osobniczych antypatii niż wina autora. Z kolei zło stało się ciałem w osobie Randalla Flagga, nieuchwytnego, niezdefiniowanego. Zło musi budzić strach i King doskonale o tym wie. Nic nie przeraża bardziej niż nieznane i na tym bazuje postać głównego antagonisty. A więc pojedynek dobra i zła i religijny kontekst – strzał perfekcyjnie wymierzony w środek tarczy.
Dlaczego więc nie szaleję z zachwytu? Bo mało kiedy szleję z zachwytu;) Tak na serio to trochę mnie ta książka zmęczyła. Uważam, że jest bardzo nierówna. Niektóre rozdziały wręcz pochłaniałam, przez inne brnęłam mozolnie i tylko czekałam końca. Czasami czułam się więźniem „Bastionu”. Nie miałam ochoty czytać o gotowaniu kurczaka, pieczeniu ciasta rabarbarowego, miałam gdzieś trudności defekacyjne matki Abigail i męczyło mnie jęczenie super zakochanej Franie. Z drugiej strony wyniosłam z tej książki odczucia, których nigdy nie zapomnę.
Moja ocena: 8/10
Dodaj komentarz