Ostatni dom na zapomnianej ulicy – Catriona Ward
Na ulicy Mgielnej, tuż przy lesie stoi dom, w tym domu mieszka Ted. Samotny facet w średnim wieku, bezrobotny, otyły i zaniedbany. Lubi zwierzęta, ale nie przepada za ludźmi. Ma problemy psychiczne, często traci przytomność umysłu. Łyka psychotropy i popija je alkoholem. Tajemnic jakie kryje jego dom strzegą zabite dyktą szyby i nadnaturalna ostrożność właściciela. Jedenaście lat temu nad jeziorem w okolicy domu Teda zniknęła dziewczynka, „Dziewczynka z lodem na patyku”, której nigdy nie odnaleziono. Z resztą nie tylko ona zniknęła w okolicy „Ostatniego domu na zapomnianej ulicy”…
Brzmi to jak wypisz wymaluj typowy, sztampowy psychothriller o seryjnym mordercy. I tak ma brzmieć, ma brzmieć tak po to, żebyście pogubili klapki, gdy okaże się czym w rzeczywistości jest ta historia.
Moi Drodzy, mamy poważnego kandydata do roli najlepszego dreszczowca roku. Książka cieszyła się ogromną popularnością jeszcze przed premierą i o ile tak rozkręcona machina promocji częściej mnie zniechęca niż zachęca do lektury to w przypadku „Ostatniego….” nie mogłam odpuścić. Nie mogłam z powodu kota. Wyobraźcie sobie lepszego obserwatora upiornej rzeczywistości niż kot? Narracja z punktu widzenia kota? Wreszcie ktoś skorzystał z potencjału takiego bohatera, nie ograniczając jego roli do cichego przemykania pałacowymi korytarzami tego, czy innego nawiedzonego domu. Poe byłby dumny, Lovecraft byłby zachwycony. Biorę!
Kotka Oliwia o lesbijskich ciągotach, o czarnym futerku z białym krawatem ma swój pierwowzór w kotce autorki, towarzyszce jej dzieciństwa. Stąd też tak wiarygodnie brzmi jej narracja. A wiarygodna musi być, w przeciwnym razie wszystko runie.
Głos ma też Ted, nasz kandydat na podręcznikowego mordercę. Ogromną sztuką jest stworzyć bohatera/antybohatera, który jednocześnie będzie nam się jawił jako potwór, w którego potworność wierzymy, z drugiej budzi współczucie i wcale nie dlatego, że jest człekiem atrakcyjnym, czy fascynującym i skoczylibyśmy z nim na drinka.
Są też inne głosy, inne postacie. Ich narracje przeplatają się tworząc wielogłos, kakofonie i pajęczynę wątków i podejrzeń. Catriona Ward jest mistrzynią niedomówień. Nie sztuką jest zrobić czytelnika w balona, zmieniając całe założenie na finiszu, sztuką jest stworzenie takiej perspektywy, takiej iluzji rzeczywistości w której jednocześnie pokazuje się czytelnikowi pewien obraz i w tym samym czasie zawiązuje mu przepaskę na oczach.
Nie mogę powiedzieć, bym nie odgadła tego i owego. SPOILER: Po scenie w centrum handlowym już byłam pewna, że Lauren nie istnieje, że jest projekcją umysłu Teda. Ale nie sądziłam, że Oliwia też. Być może nie chciałam wierzyć, że Ted jest całkowicie samotny, chciałam mu dać choć tego kota. KONIEC SPOILERA. Nie mniej jednak nadal z zachwytem podziwiam sposób w jaki autorka snuje swoją opowieść. Ward nie tylko chwyciła się ciapowatego tematu, ale tez widziała co z nim zrobić. Podeszła do niego bez naiwności, odrzuciła stereotypy i poszła własną (kocią) ścieżką. Tak jestem zachwycona, poruszona, zasmucona i rozbita. Chcę więcej takich powieści, a że Ward ma w swoim dorobku dwa wcześniejsze tytuły – gotyckie powieści grozy- to z tego miejsca domagam się ich polskiego przekładu.
Moja ocena: 9/10
Za książkę dziękuję Czwarta Strona
Arashi napisał
Ok, recenzję dopiero będę czytała, ale jedno muszę powiedzieć na wstępie: jaki piękny kotek!!!!
ilsa333 napisał
Dziękuję w imieniu Behemota