Sharp Corner/ Zakręt śmierci (2024)
Josh McCall wraz z małżonką Rachel i synkiem Maxem zamienia londyńskie mieszkanie na dom na obrzeżach miasta. Okazały budek ze sporym podwórkiem nie przynosi jednak rodzinie upragnionego wytchnienia, bo już pierwszej nocy dochodzi do tragedii. Przez okno w salonie wpada koło auta, które hukiem roztrzaskało się tuż pod ich domem na ostrym zakręcie. Osłupieli mieszkańcy, każdy na swój sposób, próbują sobie poradzić ze zdarzeniem. Jednak niektóre strategie okazują się bardziej chore od innych.
O czym tak naprawdę jest film Buxtona? O feralnym domu postawionym w złym miejscu? Z tym że zamiast ducha nawiedzającego pokoje mamy samochody rozbijające się na podwórku? Można tak rzec, natomiast sama, ilekroć mam okazję obejrzeć jakiś obraz z rodzaju 'zamieszkaliśmy w nawidzonym domu i wszystko się spieprzyło’ każdorazowo mam takie przemyślenie: jesteście pewni, że dopiero wtedy się spieprzyło? A może pieprzyło się dużo wcześniejszej tylko brakowało zapalnika, który ujawni jak głęboko jesteście dupie w Waszej rodzinnej relacji? Czy Jack Torrance stał się zapijaczonym psycholem dopiero po przekroczeniu progu Panoramy, czy też był nim zawsze tylko na odpowiednim gruncie szaleństwo rozkwitło na dobre? Takich przykładów znalazłabym więcej, ale nie po to tu jesteśmy. Skupmy się na problemie Josha.
W następstwie tego tyle nieoczekiwanego, co tragicznego zdarzenia Josh, ojciec rodziny zaczyna odpływać. Mówiąc kolokwialnie odjeżdża mu peron. Podczas kolacji ze znajomymi w barwny sposób opowiada o zdarzeniu, co mocno zniesmacza jego żonę terapeutkę, która od razu dzieli się z nim swoimi przemyśleniami na temat jego zachowania. W międzyczasie daje mu też do zrozumienia, że jest mało ambitny bo nowy kolega sprzątnął mu sprzed nosa awans, a on zdaje się tym zupełnie nie przejmować. Tu pojawia się wspomniany podatny grunt.
Oto mamy faceta po czterdziestce, który zdaje się wypalił się życiowo i tkwi w jakimś dziwnym marazmie, z którego wyciągają go okoliczne tragedie, którym świadkuje. Tak, wypadków będzie więcej… Pechowe miejsce, doprawdy.
Josh zaczyna się fiksować najpierw na perspektywie zapobiegania wypadkom – stara się odsłonić znak ostrzegawczy – w końcu na możliwości udzielenia pomocy. Idzie na kurs ratunkowy, ćwiczy wytrwale prowadzenie reanimacji, obserwuje drogę by w razie zdarzenia szybko zareagować. Sprawdza w sieci kim były ofiary, zabiera z miejsca wypadku telefon jednej z nich, przychodzi na pogrzeb….Ale to wciąż za mało. Za mało by poczuć spełnienie. On musi, on po prostu musi kogoś w spektakularny sposób uratować od śmierci by móc zacząć funkcjonować. By jego życie miało sens. Nietrudno zgadnąć jak to wszystko wpływa na jego pracę i małżeństwo.
„Zakręt śmierci” – marny ten polski tytuł – to film o nawiedzeniu, bez nawiedzenia. O szaleństwie i obsesji, która zrodziła się z poczucia małości i marności. Finał może Was wprawić w osłupienie. Dobrze zagrany, z naprawdę świetnym castingiem na bazie przemyślanego scenariusza. Owszem można było jeszcze mocniej, ale przesada nie służy realizmowi, więc cieszę się z tego co jest. A jest dobrze.
Moja ocena:
Straszność: 1
Fabuła: 8
Klimat:7
Napięcie:7
Walory techniczne: 7
Aktorstwo:8
Zaskoczenie: 7
Zabawa: 7
Oryginalność:7
To coś:7
66/100
W skali brutalności: 1/10
Obejrzałam go wczoraj i muszę przyznać, że wzbudził we mnie większy niepokój niż gro ostatnio oglądanych horrorów:)