The Fly/ Mucha (1958) vs The Fly/ Mucha (1986)
Premiery dwóch horrorów sci-fi, o których dziś będzie mowa dzieli blisko trzydzieści lat. Blisko trzydzieści lat dzieli młodszy z nich od czasów obecnych. A mimo wszystko tematyka jaką poruszają jest nadal aktualna, a same obrazy w opinii wielu widzów wcale się nie zestarzały.
Zacznę od starszej „Muchy”:
Nakręcona została w latach ’50 więc domyślacie się zapewne, że spektakularne efekty współczesnego kina sc-fi tam nie istnieją. Jeśli widzieliście inne stare produkcje z tego gatunku, jak „Wioska przeklętych„, „Inwazja porywaczy ciał„, czy „Dzień, w którym zatrzymała się ziemia” i przypadły Wam one do gustu, to podobnie powinno być w przypadku „Muchy” Kurta Neumanna.
Akcja rozpoczyna się od… morderstwa. Małżonka bogatego naukowca, Hellen telefonuje do swojego szwagra by oświadczyć mu, że właśnie uśmierciła jego brata, a swojego męża, Andre. Wkrótce w domu wdowy pojawia się detektyw i wraz z Francois’em (szwagrem) próbują dowiedzieć się dlaczego kochająca i oddana Pani Delambre wsadziła głowę i ramię swojego męża pod prasę hydrauliczną i dwukrotnie ją zmiażdżyła.
Szacowna dama odmawia wyjaśnień i błędnym wzrokiem krąży po pokoju w poszukiwaniu… muchy. Kaftan dla Helen jest już w przygotowaniu, gdy ta decyduje się w końcu wyjawić swoją niecodzienną historię. Przechodzimy do retrospekcji, w której widzimy jak zapalony naukowiec oddaje się pracy nad maszyną nazywaną przez niego „Dezintegratorem-integratorem”. Andere dzięki swojej niebagatelnej fantazji zdołał stworzyć dwie komory, miedzy którymi jest w stanie przesyłać różne przedmioty. Maszyna rozkłada cząsteczki, z których zbudowany jest obiekt a następnie składa je w innym miejscu. Andre jak najszybciej chce poszerzyć działanie maszyny, tak aby była ona zdolna przenosić bardziej złożone obiekty, jak żywe organizmy.
Pierwsza próba kończy się fiaskiem, kot jego synka zostaje zdezintegrowany, ale nie powróci do swojej pierwotnej formy. Zawieszony gdzieś w nicości będzie przeraźliwie miauczał. – Jest to pierwsza traumatyzująca (mnie) scena.
Gdy naukowiec udoskonali swoją machinę postanowi sam się w niej zainstalować, niestety wraz z nim zabierze się pasażer na gapę. Maszyna zgłupieje i w czasie ponownej integracji i pomiesza ze sobą części dwóch obiektów. Tak powstanie Andre z głową i górną kończyną muchy i mucha z głową i ręką Andre.
Widz nie jest świadkiem samej zamiany. Akcje śledzimy z punktu widzenia Helen toteż dopiero, gdy Andre zdecyduje się ukazać jej swoje oblicze i prosić o pomoc w odnalezieniu muchy, która zawłaszczyła sobie części jego ciała, widz ujrzy przeraźliwego stwora.
Kiedyś ten widok musiał robić wrażenie, bo i teraz po tylu latach, gdy ponownie zobaczyłam człowieka muchę -film oglądałam już w dzieciństwie- efekt był całkiem groźny:)
Ta scena nie jest jednak moim faworytem, dla mnie najlepszy w tej starej produkcji jest finał:
Francois siedzący na ławce w ogrodzie, nagle słyszy błagalne wołanie o pomoc, cichutkie „Help me”, dobiegające z pajęczyny, gdzie do muchy z głową i dłonią człowieka zbliża się pająk. Boże jaka mi to zrobiło kiedyś rychę na bani…
Uwielbiam starą muchę, głównie dzięki tym dwóm niewątpliwie dobrym scenom, o których wspomniałam, ale także za sam klimat tej historii.
Retrospekcyjna narracja potęguje napięcie, tak jak zawsze nauczał Hitchcock Najpierw trzęsienie ziemi, a później zagrożenie ma jeszcze stopniowo wzrastać.
Oczywiście można by przyczepić się do pewnej naiwności w scenariuszu, bo czy Andre nie mógł poczekać jeszcze trochę? Dłużej poszukać tej nieszczęsnej muchy?
Drugą sprawą jest aktorstwo. Bardzo manieryczne, momentami irytujące. Cała reszta, od zdjęć po muzykę, jest absolutnie super.
W roku 1986 Kanadyjski reżyser David Cronenberg, słynący z obrazów mocno metaforycznych i silnie potraktowanych efektem gore nakręcił remake „Muchy”. Wcześniej obraz doczekał się dwóch kalecznych seqeli, ale nie warto o nich wspominać.
Cronenberg znacznie zmienił fabułę scenariusza dostosowując ją do wymogów współczesnego widza:
Główny bohater, Seth Brundle, nie jest mężem słodkiej niewiasty w kremowych sukienuniach. Miszka samotnie w swojej pracowni, gdzie od sześciu lat tworzy projekt maszyny do teleportacji. Podobnie, jak to było w oryginalnym scenariuszu machina działa na zasadzie dezintegracji i ponownej integracji w osobnej kapsule.
Jako, że małżeństwo jest passe, Cronnenberg organizuje swojemu bohaterowi kochankę, młodą, ambitną dziennikarkę, Ronnie. Kobieta pragnie zrelacjonować w swojej publikacji pracę Setha krok po kroku, toteż towarzyszy mu w czasie eksperymentów, a później umila czas w łóżku.
Praca Brundle’a idzie całkiem dobrze, choć pierwszy eksperyment z żywym stworzeniem – małpą- koczy się tragicznie. Tu reżyser miał szansę po raz pierwszy obrzucić widza krwawym flakiem.
Kiedy kolejna małpa biorąca udział w eksperymencie wyskakuje z kapsuły cała i zdrowa Seth dodawszy sobie animuszy procentami pakuje dupsko do machiny i teleportuje się.
Z kapsuły wychodzi cały i zdrowy, a nawet lepiej. Ma niespożytą energię i ogromną siłę. Sądzi, biedaczysko, że to zasługa oczyszczenia jakie dokonało się w jego cząsteczkach pod wpływem ponownej integracji.
Prawda okazuje się inna. Do jego kapsuły przypadkowo trafiła mucha. Machina zgłupiała i połączyła dwa organizmy w jeden, na poziomie molekularnym. Gdzieś w Brundle’u kryje się pierwiastek muchy i z czasem ta druga natura bierze górę nad człowieczym genomem. Nie inaczej, jak nasz nieszczęśnik przekształca się w ogromną muchę.
Jak widzicie, Cronenberg ukazał historie inaczej. Oglądając ten film zastanawiałam się czemu bohater ewoluuje w muchę stopniowo, czemu wynik 'wchłonięcia’ drugiego organizmu nie był widoczny od razu. Tak by było chyba logiczniej, choć genetykiem nie jestem, więc odpuszczam.
Nie wiem, czy różnice w fabule można uznać za plus, czy za minus. Obydwie wersje przypadły mi do gustu. Scenariusz Cronenberga jest z pewnością barwniejszy, obfituje w humorystyczne wstawki i zawiera dużo refleksji na temat postrzegania człowieczego ciała.
W końcu nasz bohater myśli, że będzie nad człowiekiem, a okazuje się, że raczej 'brundle-muchą’. Z jego ust padają słowa: śniłem, że byłem człowiekiem, a jestem owadem – czy jakoś tak. Od razu skojarzyło mi się to z cytatem chińskieog filozofa, który również rozważał istotę człowieczeństwa , ducha, materii, oniryzmu.
„Śniło mi się, że byłem motylem, i nie wiem, czy jestem człowiekiem, któremu śniło się, że jest motylem, czy też jestem motylem, któremu się śni, że jest człowiekiem”.
W starszej wersji filmu aktorstwo było, no, powiedzmy słabe, za wyjątkiem Vincenta Price’a, który jednak wcielał się w rolę trzecio planową – swoją drogą,szok.
U Cronenberga jest znacznie lepiej. Jeff Goldblum ze swoimi wyłupiastymi oczami, jeszcze przed przemianą kojarzy się jakoś tak… owadzio:) A jego warsztat, niewątpliwie dobry, doskonale oddaje obsesje szalonego naukowca.
Od strony wizualnej „Mucha” ’86 to popis gore. Nasz bohater stopniowo przeobraża się w potwora, gnije mu ciało, odpadają uszy, wylatują zęby, włosy. Brundle – mucha’ wymiotuje białym kwasem trawiennym, bo nie może wepchnąć sobie tradycyjnie do paszczy normalnego pokarmu.
Nie dziwne, że w latach osiemdziesiątych, kiedy Aids wpierdzieliło się pod strzechy wielu, także znanym ludziom, publika odebrała wizję Cronenberga, jako aluzję do śmiercionośnego wirusa.
Nie sądzę, żeby reżyserowi faktycznie chodziło właśnie o to. Celowałabym raczej w przesłanie w stylu, człowieku nie przeginaj. Jesteś człowiekiem i człowiekiem pozostań, a granice nie przekraczalne zostaw tam gdzie są.
Ten sam wniosek nasuwa się także w związku ze starszym filmem, więc tu, powiedzmy, panuje zgoda, mimo iż środki przekazu, estetyka obydwu filmów jest skrajnie różna. I dobrze, że jest. Remake, które są kalką to nader często spotykany towar, dobrze, że ktoś tu czasem ma własną wizję.
Moja ocena:
Mucha 1958:8/10
Mucha 1986:8/10
Dodaj komentarz