Long Weekend/ Długi weekend (1978)
&
Long Weekend/ Długi weekend (2008)
Na okoliczność długiego weekendu majowego będzie dziś o dwóch produkcjach traktujących o weekendowych przygodach pewnych małżeństw.
Po raz pierwszy horror „Długi weekend” został nakręcony jeszcze w latach ’70 przez Colina Egglestona na podstawie scenariusza Everetta De Roche. W roku 2008 doczekaliśmy się remake w wykonaniu Jamie’go Blanksa. Autorem scenariusza znowu był De Roche.
Peter i Marcia (W przypadku remake:Carla) wybierają się na weekendowy wypoczynek za miasto. Ku rozpaczy kobiety Peter zamiast zabrać żonkę do ekskluzywnego hotelu pakuje ją do terenówki i wywozi na zapomnianą przez ludzi australijską plażę. Kobieta nie jest delikatnie mówiąc zachwycona… Przez dłuższą część obydwu filmów obserwujemy potyczki pary. Ona jest obrażona, on wkurwiony, później ona jest wkurwiona, a on sfrustrowany…
Jako że nie mamy tu do czynienia z melodramatem lecz z horrorem obraz relacji partnerskiej w końcu schodzi na dalszy plan, bo of course zaczynają się dziać dziwne rzeczy.
Miastowi niezbyt obyczajnie zachowują się w plenerze: tu kangurka potracą, tu butelki rozrzucą, biedne mróweczki potraktują środkiem owadobójczym etc. Matka natura ma jednak na to swoją odpowiedz.
Horror ekologiczny – nie wiem czy to trafne określenie, ale niechaj będzie – nie jest tak niespotykanym tematem, jak by się wydawało. Pisałam tu już o horrorze „Last winter”, w którym to bohaterzy zostają dopadnięci przez duchy ekosystemu na dalekiej północy. Znanym filmem poruszającym ten motyw jest także „The Happening”. Jednakże jako prekursorowi tegoż pomysłu palmę pierwszeństwa należy oddać Egglestonowi i jego „Long weekend” z 1978 roku.
W porównaniu z wyżej wymienionymi filmami akty zemsty dokonywane na bohaterach przez matkę naturę są mniej nadprzyrodzone. Początkowo mogłoby się wydawać- nic wielkiego, nic nadzwyczajnego – przyroda nie wytacza od razu ciężkich dział. Ostrzega naszą parę, grozi palcem, niestety żadne z nich nie widzi płynącego z tego morału.
Coś się dzieje, coś niedobrego, ale tylko wszech wiedzący widz ( a jakże) dzięki wprowadzeniu przez twórców w odpowiedni nastrój, dzięki klarownym podpowiedziom, wskazywaniu palcem winowajców, zrozumie co tu się wyprawia.
Pisząc o nastroju mam tu na myśli ciepły słoneczny klimat, cudowny krajobraz dzikiej, australijskiej przyrody, który z momentu na moment zmienia się w duszny, mroczny, ciężki by stać się polem bitwy dla walki człowieka z naturą.
Jeżeli miałbym wskazać faworyta z pośród tych dwóch produkcji postawiłabym rzecz jasna na oryginał. Nawet efekt pierwszeństwa (najpierw obejrzałam remake) nie obroni nowszego filmu, gdyż to oryginał miażdży klimatem. Muzyka filmowa, która jakby ożywia się w momentach, gdy matce naturze dzieje się krzywda silnie przykuwa uwagę i to właśnie ona jest tym palcem wskazującym widzowi winowajców.
Nowsza produkcja nie jest wiele gorsza, scenariusz praktycznie co do joty ten sam, choć trochę jakby chciał złagodzić przestępstwa bohaterów, usprawiedliwić ich. W oryginale Peter to totalny miastowy wsiok- ale oksymoron – który pcha się w dzicz nie bardzo wiedząc po co, sowicie sobie popija, strzela do wszystkiego co się rusza, jak nic się nie rusza to też sobie postrzela ,bo jest taki fun i stara się cały czas robić na złość swojej lubej. W remake mamy sytuacje trochę inną – obydwoje są bez wątpienia idiotami, ale chyba nie aż tak… Starsza produkcja bardziej przejaskrawia ich zachowania.
Filmy na pewno zainteresują zwolenników plenerowych horrorów, żalem zacisną gardziołko wrażliwemu na krzywdę fauny i flory. Ostrzegam jednak, że nie są to produkcje obstawione efektami i wartką akcją.
Moja ocena:
Długi weekend: 7/10
Długi weekend- remake: 6/10