Julie Darling (1983)

Nastoletnia Julie Wilding bardzo kocha swojego tatę. Pragnie spędzać z nim każdą wolną chwilę, odsuwając od tych sielskich momentów nawet własną matkę. Julie jest o nią wprost zazdrosna, więc gdy pewnego dnia staje się świadkiem ataku intruza na własną rodzicielkę zwleka z ruszeniem na ratunek. Gdy jej sen o wspólnym życiu tylko z tatą w końcu się spełnia na drodze staje eteryczna Susan, atrakcyjna samotna matka, która szybko nawiązuje romantyczną relację z ojcem nastolatki. Obsesja i zazdrość Julie sięga zenitu.
Z cyklu stare, ale jare:) Koprodukcja zachodnich Niemiec i Kanady „Julie Darling” stanowi dość ciekawe połączenie stylów: z jednej strony emocjonalny chłód i europejską powściągliwość z drugiej pulpowa radocha jaką widzom za oceanem sprawiały seanse kina klasy B. Film nie odniósł może kasowego sukcesu w swoich czasach, później słuch o nim zaginął, aż doczekał się cyfrowej reedycji o aktualnie widzowie tacy jak ja mogą go sobie obadać jako campową ciekawostkę.

Fabuła filmu koncentruje się wokół przypadku Julie Wilding, nastolatki, którą mocno chwycił kompleks Elektry. Przyglądając się jej relacji z rodzicami gołym okiem widać, zaślepienie ojca i krytyczne spojrzenie matki. Obydwoje zwracają się do niej tytułowymi słowami „Julie darling”, ale podczas, gdy w słowach ojca czuć jedynie pobłażliwość i serdeczność, o tyle w tonie głosu matki możemy się doszukać każących nut i lekceważenia z jakim reaguje na uwagi i prośby córki tymi właśnie słowami. Niby to samo, a znaczy zupełnie co innego.
W głowie Julie matka, która stawia jej granice staje się wrogiem, kimś kto próbuje ją oddzielić od bezwarunkowej miłości ojca. Matka przede wszystkim jest kimś kto widzi w córce pewne niepokojące zachowania, niestety wzorem Christine Penmark nic z tym nie robi, a mała Julie dojrzewa i chce od tatusia czegoś więcej niż koszyk uścisków (You know what I meen;)

Nie bez powodu odwołuje się tu do postaci Rhody z „Bad seed”, bo choć przyświecające obydwu dziewczynkom cele są inne, to metody dość podobne, a i diagnoza przypuszczam taka sama. Julie jest psychopatką i o ile nieudzielnie pomocy matce nie jest jeszcze morderstwem to pokątnie dowiadujemy się o innych grzeszkach Julie. To, jaki lęk jej osoba budzi w bliskiej koleżance tylko potwierdza, że oto na arenę wkroczył prawdziwy drapieżnik. A śmierć matki to dopiero początek, bo co jeśli rodzicielkę, do której dziewczyna czuje być może jeszcze jakiś sentyment, czy rodzaj przywiązania, zastąpić obcą kobietą, która wprost wdziera się do jej idyllicznej krainy sam na sam z tatusiem. Postać Susan nie jest szczególnie ciekawa, tu nie będę Was wodzić za nos, ale faktem jest, że stanowi doskonały motor napędowy dalszych wydarzeń – jest zapalnikiem dla obsesji Julie. Nie wiem jak Wy, ale Freud podskakiwałby tam z uciechy.

Ciekawe jest to dzieło, zajmujące dość jeśli idzie o przestrzeń do analizowania zwichrowania psychicznego antybohaterki, a i technicznie nie jest źle. Nie jest przegadany, raczej oszczędny w słowach, za to nadrabia sugestywnością. Aktorsko króluje Isabelle Mejias w roli naszego skarba. Scenariusz dba by w stosownych momentach podbić napięcie, nie ma nudy. Do tego fajny campowy klimat przełamany nawiązaniami do klasycznego kina noir i femme fatale. Całkiem klawo.
Moja ocena:
Straszność: 1
Fabuła:8
Klimat:7
Napięcie:7
Zaskoczenie:6
Zabawa: 7
Walory techniczne:7
Aktorstwo:7
Oryginalność: 6
To coś:7
63/100
W skali brutalności: 1/10

Lekko zaskakujące zakończenie. Niezły film.
Dziękuję za rekomendację i pozdrawiam.