Infinity Chamber (2016)
Frak budzi się w rządowym więzieniu, gdzie za towarzystwo ma jedynie kamery i dochodzący z głośników głos niejakiego Howarda. Nie bardzo wie dlaczego się tam znalazł, a ilekroć zapada w sen lub traci przytomność przenosi się do chwili aresztowania próbując zapobiec nieuniknionemu.
W tym miejscu muszę serdecznie podziękować osobie, która poleciła mi ten film. Przeoczyłam go, bo umówmy się, ile współczesnych filmów sci-fi zasługuje na uwagę? „Infinity Chamber” zdecydowanie należy do tego wąskiego grona.
Fabuła to teatr jednego aktora, która stara się poruszać w ograniczonym środowisku jednoosobowego więzienia. Odtwórca roli Franka dźwiga na sobie cały ciężar opowiedzenia tej historii radzi sobie nie gorzej niż bohater „The Moon”, który może Wam przyjść na myśl w czasie seansu z „Infinity Chamber”.
Zadaniem widza jest towarzyszenie mu i wspólnie z nim zgłębianie tajemniczych okoliczności jego obecnego położenia. Kibicujemy mu w jego próbach, coraz bardziej desperackich wydostania się.
Frak jest trochę jak bohater „Procesu”, głos Howarda próbuje przekonać go, do cierpliwego oczekiwania, aż 'procedura się rozpocznie’. Sęk w tym, że z czasem Frank nabiera przekonania, że nie ma na co czekać, wszytko się już zaczęło i będzie trwać niezależnie od niego, pozostawiając go z samymi pytaniami.
Zamysł filmu jest w gruncie rzeczy prosty. Prostym okazuje się też finalne rozwiązanie zagadki. Ta prostota nie znaczy jednak, że nie będziecie zainteresowani rozgrywającymi się tu wydarzeniami, czy zaskoczeni ich finałem.
Reasumując, polecam, dobre kino sci-fi z elementami thrillera.
Moja ocena:
Straszność:1
Fabuła:8
Klimat:8
Napięcie:7
Zabawa:8
Zaskoczenie:8
Walory techniczne:8
Aktorstwo:8
Oryginalność:7
To coś:7
70/100
W skali brutalności:1/10
Dodaj komentarz