Wyspa doktora Moreau – Herbert George Wells
Statek, którym podróżował przyrodnik Edward Predrick ulega katastrofie. Mężczyzna zostaje cudem uratowany przez załogę statku handlowego, który ma dostarczyć towar na teoretycznie opuszczoną, wulkaniczną wyspę.
Po kilku perturbacjach Edward opuszcza statek wraz osobliwym towarem oraz w towarzystwie doktora Montgomery’ego i ląduje w jak się okazuje siedzibie niesławnego doktora Moreau, który w asyście wspomnianego doktora Montgomery’ego prowadzi na wyspie kontrowersyjne eksperymenty na zwierzętach.
Młody przyrodnik trafia w samo centrum wydarzeń, którym nikt przy zdrowych zmysłach nie dał by wiary.
Ci którzy są z blogiem na bieżąco wiedzą, że już niejednokrotnie biłam się w pierś zarzekając się, że przeczytam coś z twórczości Wells’a. Ostatnim razem przy okazji wpisu o „U progu tajemnicy” jednego z filmów powstałych w oparciu o jego prozę.
Tego autora tworzącego na przełomie XIX i XX wieku kojarzą chyba wszyscy, szczególnie fani sci-fi. To jemu zawdzięczamy słynną „Wojnę światów”, czy „Niewidzialnego człowieka„.
Z wykształcenia był biologiem co z pewnością pomogło mu w tworzeniu wiarygodnych historii z pogranicza fantastyki i nauki, czyniąc go pionierem w tym gatunku literackim.
Przymiarkę do jego twórczości zaczęłam od „Wyspy doktora Moreau”, choć plan był inny. „Wyspa Doktora Moreau” prześladuje mnie jednak od dzieciństwa i nieuchronne wyroki przeznaczenia znowu mnie do niej przywiodły.
Bladolicy Marlon Brando zafundował mi traumę w dzieciństwie, gdy jako sześcio, czy siedmioletnie dziecko obejrzałam ekranizację powieści w małym kinie niedaleko domu.
Kto wpuścił dziecko na taki film? Ano jego mama. Wspomniana mama pracowała w owym kinie i gdy nie miała gdzie podziać swojej latorośli zabierała ową ze sobą do pracy i sadzała na sali kinowej coby się młode nie plątało pod nogami.
Tak byłam najmłodszym widzem „Wyspy doktora Moreau” z ’96, czy „Striptizu” z Demi Moore. Pamiętam jak dziś moje przerażenie. Nie chodzi mi tu o dyndające cycki Demi. Już napisy początkowe do „Wyspy…” wpędziły mnie w stan, który skutecznie przygwoździł mnie do fotela. Pamiętam migające obrazy krwawych ujęć wnętrzności, najpewniej zwierząt, ale kto wie, od których rozpoczynał się film. Później pamiętam 'kobietę pumę’ i bladego, tłustego Marlona Brando, który wyglądał jak przywódca sekty którymi straszyła mnie siostra Remigia na religii w zerówce. Więcej nie pamiętam.
Mimo, że teraz mogę się nazwać fanką horrorów, nawet tych z elementami gore nigdy więcej nie tknęłam tego filmu, choć poważnie rozważam zapoznanie się z wersją nakręconą w latach ’30.
Przeczytałam natomiast książkę.
Powieść podobała mi się szalenie, a ślad pamięciowy z dzieciństwa dodatkowo podkręcał moje czytelnicze wrażenia. Mimo, że powieść Wellsa, ostatecznie okazała się raczej bezkrwawa, gdyż wszystkie haniebne eksperymenty doktora Moreau odbywały się po za wzrokiem narratora powieści, to dziecięca trauma i tak zrobiła swoje.
Dobre horrory sci-fi mają to do siebie, że nie przerażają fikcją tylko prawdopodobieństwem wcielenia tej fikcji w życie. Tak też było w przypadku historii „Wyspy…”
Jak wspomniałam, autor miał stosowne wykształcenie by zaprezentować czytelnikom wiarygodny obraz biologicznych eksperymentów dokonywanych na zwierzętach. Nie zawarł tu co prawda jakiś szczegółowych opisów. Nie było to konieczne, bo samo założenie misji Doktora Moreau wiało grozą. Jeśli dodatkowo ktoś jest wyjątkowo wrażliwy na los zwierząt, jak jak, z ową powieścią przeżyje sporo niespokojnych chwil.
Historia Edwarda to relacja z blisko rocznego pobytu na wyspie gdzie para lekarzy prowadzi eksperymenty nad zwierzęcą anatomią. Mamy tu sporo nawiązań do darwinizmu, bo ostatecznie Moreau bawi się w ewolucjonistę, który dzięki chirurgii tworzy nowe gatunki. Jego głównym założeniem jest uczłowieczenie dzikich zwierząt. Dokonując swoich zabiegów obdarza ich rozumem, zdolnością mowy i chodzenia na dwóch nogach. Daje im też bardzo ludzki wynalazek, czyli religię, która pomaga w zapanowaniu nad zwierzęcymi instynktami, które pomimo zabiegów nadal są obecne w życiu jego 'ofiar’.
Myślę, że na początku dwudziestego wieku ta opowieść musiała wyrywać z butów.
Pointą powieści jest stwierdzenie, nie zasygnalizowane wprost, ale dla mnie mocno czytelne, że wszytko działa w obie strony.
Tak jak Moreau uczłowieczał zwierzęta, tak samo można zezwierzęcić człowieka. I w dużym stopniu to właśnie spotkało narratora, który żył na wyspie i przez długi czas był kimś w rodzaju 'króla’ dziwnych zwierząt.
Po powrocie do cywilizacji sam u siebie zaobserwował zachowania, które jednoznacznie wskazują jak łatwo człowiek może odrzucić to co człowiecze. Zacząć gardzić towarzystwem ludzi. Wells boleśnie przypomina nam o naszym miejscu w szeregu: ostatecznie jesteśmy zwierzętami.
Moja ocena:9/10
ja bym dała 7
no nawet daje rade