Equus/Jeździec (1977)
Film ten może zadziałać na widza na dwa sposoby: albo go urzeknie, albo go uśpi. Nie widzę tu trzeciej drogi, ponieważ „Equus” jest dziełem nie pozostawiającym miejsca na wątpliwości. Na pewno nie spodoba się komuś, kto szuka rozrywki. W końcu horror to gatunek rozrywkowy i większość jego reprezentantów da się wcisnąć w ramy łatwo przyswajalnej przeciętności. Ale nie „Equus”, przed tym muszę przestrzec na wstępie.
Narratorem opowieści jest lekarz psychiatrii Martin. Siedząc za biurkiem w swoim gabinecie snuje opowieść pełną metafor, o tym jak pewnego dnia poznał pacjenta, który wywrócił do góry nogami nie tylko cały światopogląd Martina, ale także sposób w jaki patrzy na samego siebie.
Pierwszą warstwą opowieści jest tajemnica zbrodni jakiej dokonał Alan, pacjent Martin. Siedemnastoletni stajenny ze znanych tylko sobie przyczyn pewnej nocy oślepia sześć koni ze stajni, w której pracował. Retrospekcja tych wydarzeń, jest jedynym krwawym momentem w filmie więc fani makabreski nie mają tu czego szukać.
Fabuła powoli posuwa się na przód, w miarę jak poznajemy przyczyny działań Alana. Dowiadujemy się iż chłopak wychował się w domu pełnym burz i niesnasek powodowanych różnicami światopoglądowymi jego rodziców. Matka Alana to zagorzała katoliczka, od najmłodszych lat katowała chłopaka lekturą biblii. Ojciec zaś to surowy antyklerykał, ciągnący syna w stronę ateizmu. W tym całym zamieszaniu chłopiec tworzy sobie własną religię. Religie gdzie bogiem jest koń o imieniu Equus, a on jest jego kapłanem. Dochodzą do tego jeszcze problemy z budzącą się w chłopcu seksualnością.
Postać Alana zrobiła na mnie niesamowite wrażenie. Podobnie postać doktora Martina snującego swoje poetyckie wywody, który stopniowo jak odkrywa tajemnice Alana równocześnie dowiaduje się wiele o sobie. Nie są to rzeczy przyjemne. Ostatecznie nie wie, czy chce pomóc wyzdrowieć Alanowi, zaczyna się zastanawiać, czy w jego szaleństwie nie ukrywa się metoda na szczęście, szczęście, którego on sam nie doświadczył.
Warstwa po warstwie schodzimy coraz głębiej. Nie mamy tu do czynienia z przeintelektualizowaną sieczką, w której kolejne warstwy znaczeń odkrywają ostateczny brak jakiegokolwiek znaczenia.
Moja recenzja nie brzmi zbyt logicznie:) Ale cóż, tego filmu nie da się opisać jasno i klarownie. Robiłam co w mojej mocy.
Co się tyczy realizacji: Film powstał na podstawie sztuki teatralnej pod tym samym tytułem. I tą teatralność da się wyczuć w filmie. Jest wspaniała i sprawia, że czułam się jak na widowni opuszczonego teatru gdzie Martin i Alan grają tylko dla mnie, mówią tylko do mnie i to co mówią dociera do mnie w sposób bolesny i brutalny aż miałam ochotę krzyknąć do Martina: rozumiem cię, masz racje, masz rację!
Moja ocena: 10/10