Zamek Vogelöd – Rudolf Stratz
Jesień roku 1850 w Bawarii. Pan na zamku Vogelöd Hrabia von Vogelschrey zaprasza na coroczne polowanie. Szacowni panowie i piękne panie zjeżdżają w malownicze górskie tereny nie wiedząc, że czekają ich dodatkowe animacje nieprzewidziane w programie imprezy. Niespodziewanie w zamku pojawia się dwoje zaciekłych wrogów: Mette, wdowa po świętobliwym hrabim Peterze-Paulu i młodszy brat zmarłego, hrabia Oetsch. Ciemne korytarze wypełniają się szeptami. Niektóre mówią, że oto bezczelny bratobójca pcha się na salony, inne, że za śmiercią pierwszego męża Mette stoi jej drugi mąż, bądź ona sama.
„Zamek Vogelöd” doczekał się pierwszego polskiego przekładu i godnego wydania. Jak bardzo na nie czekałam wiem tylko ja.
Jak większość potencjalnych czytelników o książce dowiedziałam się za sprawą jej ekranizacji z roku 1921 dokonanej przez samego Friedricha Wilhelma Murnaua, który w rok później powołał do życia „Nosferatu”.
Nie łatwą rzeczą jest tłumaczenie XIX wiecznej literatury toteż chylę czoła przed Bartkiem Ejzakiem, który solidnie się napracował. Tekst jest zrozumiały, czytelny, angażujący dla współczesnego czytelnika. Brawo. Samą historię nazwałabym gotyckim kryminałem.
Mamy zagadkę śmierci sprzed lat, do której stopniowo dochodzą nowe tajemnice do odkrycia. Kilku głównych bohaterów zaangażowanych w sprawę, kilku bystrych obserwatorów i narracje w wielogłosie. Każda z postaci której rotmistrz Vogelschrey udziela głosu dzieli się swoimi zeznaniami. Taka po części epistolarna formuła opowieści pozwala przerwać wątek w najmniej spodziewanym momencie i kazać czytelnikowi skierować wzrok zupełnie gdzie indziej.
Z uwagi na to, że głos udzielono zarówno kobietom jak i mężczyznom, osobom różnego urodzenia i pozycji mamy tu do czynienia z całkowicie odmiennym spojrzeniami tak na świat jak i na całą sytuację. Ciekawy to zabieg do socjologicznych obserwacji. Sama akcja jest wartka, nie nudzi ani przez moment, a kolejne tropy skutecznie wodzą na manowce.
Mamy tu też do czynienia z jedną z najlepszych kreacji bohatera/antybohatera pośród klasycznych utworów. Mam na myśli niesławnego hrabiego Johanna Preisgotta Oetscha dandysa, alchemika, fatalistę, charakternego w sposób wręcz demoniczny, który ciętą ripostą, czy trafną diagnozą potrafi rozłożyć całe towarzystwo na łopatki. Bez większego frasunku oznajmia, że wkrótce zostanie uśmiercony na co bladolice damy mogą tylko omdleć, a rotmistrz gospodarz załamać ręce, bo co on ma począć z tym całym bałaganem?
Styl Stratza ma pewien pazur, który mnie skojarzył się z Oscarem Wildem, co jest wyjątkowo ciepłym skojarzeniem w moim przypadku. Świetna to rzecz, czytajcie klasykę Kochani.
Moja ocena: 8/10
Dodaj komentarz