Resident Evil: The Final Chapter/ Resident evil: Ostatni rozdział (2016)
Od ponad dekady ziemię i ludzkość wyniszcza zaraza, która za sprawą wirusa T, zmienia ludzi w zombie. Alice, samotna mścicielka od dawna próbuje zadać korporacji Umbrella ostateczny cios. Jednak mimo nadprzyrodzonych umiejętności jest to walka Dawida z Goliatem.
Gdy Alice rozprawia się kolejnymi zmutowanymi stworami na terenie Waszyngtonu zostaje namierzona przez Czerwoną Królową, sztuczną inteligencją sprawującą kontrole nad Ulem, siedzibą Ubrelli. Czerwona Królowa składa Alice propozycję nie do odrzucenia: chce jej pomóc w zabiciu szalonego doktora Isaack’sa i zdobyciu antidotum.
Względnie dobre zdanie o serii „Resident Evil” straciłam jakieś dwa filmy temu. Postapokaliptyczną 'trójkę’ uznałam więc za ostatni dobry obraz Andersona. Po obejrzeniu „Afterlife” i „Retrybucji”, obrazów kompletnie pozbawionych fabuły, nie mówiąc już o logicznej fabule, byłam tak wkurzona na twórców, że wcale a wcale nie miałam ochoty sięgać po kolejna odsłonę serii. Zrobiłam to jednak, ponieważ przyobiecano mi, że jest to zakończenie tematu, ostatni film z pod szyldu Residen Evil.
Co do tego, że jest to już ostatnia część mam pewne wątpliwości, bo po raz kolejny mamy do czynienia z otwartym zakończeniem, jakby reżyser zostawiał sobie awaryjną furtkę – a nóż ktoś będzie chciał kontynuacji?
Nie nie chcemy, ja nie chce, uważam, że otwarte zakończenie było zbędne i zaszkodziło temu co z mozołem, jak wielkim mogę się tylko domyślić, udało się twórcy zbudować w toku fabularnej historii „Ostatniego rozdziału”.
Byłam tak zaskoczona obecnością 'fabuły’, że przyjęłam ją bez sprzeciwu. Warstwa dramatyczna w serii „Resident evil” zawsze boleśnie kulała i toczyła nierówny bój o pierwszeństwo z efektami specjalnymi, które to zwykle przejmowały kontrolę nad językiem filmu.
O tym, że tym razem będzie lepiej przekonałam się już na początku seansu, kiedy to pojawia się dłuższy narracyjny monolog będący po trosze streszczeniem po trosze wyjaśnieniem dotychczasowych filmowych zdarzeń. Dawno nie spotkałam tak złożonych i długich zdań w „Residentach”:)
Po tym zaskakującym elemencie wracamy na stary tor zdarzeń. Alice się pojedynkuje, wojuje, coś wybucha, ktoś traci kończynę. Pojawia się grupa ocalałych, która przycupnęła w Raccoon City i którymi nie warto poświęcać większej uwagi. To chyba ten rodzaj postaci tak zniechęca mnie do wszelkich zombie movie.
Kiedy już przebrniemy przez wartko toczącą się typowo residentową akcje przechodzimy do finału. A tu drodzy Państwo niespodzianek co nie miara. Większość widzów krzyczy w internetach, że wcale ich to nie zaskoczyło, ale mnie i owszem. Uważam, że scenariusz w tym momencie wzbił się na poziom do tej pory nie osiągalny dla serii. Wiem jak to brzmi, ale mimo iż w pewien sposób szanuje tą serię, to nie mam najlepszego zdania o kondycji umysłowej jej twórców. To co w innym filmie było by banalnym pierdnięciem tu było czymś iście zachwycającym.
Obawiam się, że po tym szczytowaniu Andersonowi i reszcie ekipy nie starczy już wyobraźni na następny choć odrobinę sensowny scenariusz i w duchu modlę się by „Ostatni rozdział” faktycznie był ostatni, bo inaczej bezwzględnie czeka nas powtórka z „Afterlife” i „Retrybucji”, albo jeszcze gorzej.
Moja ocena:
Straszność:2
Fabuła:5
Klimat:5
Napięcie:5
Zabawa:5
Zaskoczenie:7
Walory techniczne:7
Aktorstwo:5
Oryginalność:4
To coś:6
51/100
W skali brutalności:2/10
Dodaj komentarz