Na krawędzi – Krzysztof Numpsa
Sięgnęłam po tę książkę z przekory. Miałam okazję czytać o niej bardzo niepochlebne opinie, jedna nawet wytykała autorowi chorobę psychiczną i poddawała w wątpliwość cel publikacji. Wobec takich zarzutów nie mogłam przejść obojętnie, bo autorka opinii zarzekała się, że nawet „Mein Kampf” jej tak nie oburzył.
Nie wiem, „Mein Kampf” nie czytałam, a debiutancka książka Krzysztofa Numpsa bardzo mi się spodobała.
„Na krawędzi” to historia czterdziestoletniego imigranta, który próbuje układać swoje życie na zielonej wyspie. Idzie mu to nijak. Znajduje się na życiowym zakręcie, zwisa nad krawędzią.
Dzięki barwnym opisom autora wyrabiamy sobie przekonanie, że tego człowieka nie czeka nic dobrego. Ba, on sam potwierdza tę myśl na każdym kroku wyrzucając z siebie niezliczone pokłady rozczarowania światem. Nienawidzi wszystkiego i wszystkich. Bez mrugnięcia okiem ocenia życie innych ludzi przy jednorazowym kontakcie i toczy piane z ust przekonany o tym, że każdemu, ale to każdemu wiedzie się lepiej od niego. Wierzy, że jest z góry skazany na przegraną. Oczywiście uważa to za niesprawiedliwe, ale czy faktycznie tak jest? Czy nasz bohater nie pakuje się w szambo na własne życzenie?
Damian pije. Nie jest imprezowym lwem. Zalewa się w samotności, lub w towarzystwie żony, która dla dobra małżeńskiej komunikacji upija się razem z nim. Jego zachowanie nosi wszelkie cechy choroby alkoholowej. Pojawiają się paranoiczne rojenia, dolegliwości fizyczne i przekonanie, że szklaneczka whisky w mig ukoi wszelkie bolączki.
Paranoiczne rojenia, przy nich warto się zatrzymać, bo nie wątpliwie stanowią ozdobę tej książki. To za pewne za ich sprawą w mniej elastycznych czytelnikach rozbudziła przekonanie, że autor zdrów na umyśle nie jest.
Mnie szalenie się one podobały. Wyrażały, wydobywały na światło dziennie wszytko to, co najgorsze w naszym bohaterze. Bez pardonu, bez cackania się. Były siłą tej postaci.
Barwne opisy Damianowych mniemań na temat tego, jak funkcjonuje świat i jak należałoby się z nim rozprawić. Może i ja zaraz zostanę uznana za chorą, ale, kurczę, bliska jest mi filozofia gloryfikująca zagładę ludzkości. Miliony ludzi na całym świecie zasługują na bombę atomową, wirusa eboli, czy wybuch wulkanu, które to wymierzą sprawiedliwość za tych, którzy sami nie mogli tego zrobić.
Może Damianowi brakuje trochę zdroworozsądkowego podejścia, ale przepełniająca go frustracja i choroba alkoholowa pogłębia po prostu to, co każdy logicznie myślący człowiek i tak widzi. Chyba, że widzieć nie chce. Takich Damian nienawidzi najbardziej.
„Może depresja nie była żadną choroba tylko świadomością celu, do którego zmierza ten świat?”
Wiele poruszanych przez autora kwestii unaocznia to, na co większość ludzi zamyka oczy, bo inaczej nie potrafiliby normalnie funkcjonować. Problem jego bohatera polega na tym, że oczu przymknąć nie chce, choć ostatecznie znajduje inne, chyba najlepsze rozwiązanie. Zamiast oczy zamykać i udawać, że gówna nie ma, skieruje je w innym kierunku, tam gdzie trawa jest zielona, gównem nie uwalana. Zobaczyć jasną stronę rzeczy, tylko to może uratować człowieka, którego percepcja nie pozwala na wybiórczą ślepotę.
Po za filozoficznymi, dość kontrowersyjnymi w swym wydźwięku, elementami, oraz paranoicznymi wizjami tego, jak rozprawić się ze złem, uświadczymy w powieści czegoś za co miliony kur domowych pokochały „Pięćdziesiąt twarzy Graya”. Porno. Bo erotyka w odniesieniu do powieści „Na krawędzi” raczej nie pasuje. Porno, to dobre słowo. Damian rozmiłowany jest w seksie, na tyle, że nieustannie czytamy opisy jego wyczynów. Tych z młodości i tych z dorosłości, a także tych, które sobie tylko wymyślił. Tu wrażliwe serca nieświadomych męskiego punktu widzenia niewiast musiały zadrżeć:) Może nawet nie jest to typowo męski punkt widzenia, bo nie można odebrać kobietom prawa do seksualnego rozpasania i swobody w tej dziedzinie, która w świecie Damiana ociera się właśnie o pornografię. Tak czy inaczej, gro czytelników będzie zszokowane. Na szczęście seksuologa trudno zszokować to też podeszłam do tych opisów z zainteresowaniem. Bez oceniania. A trzeba przyznać autorowi, że o 'tych sprawach’ umie pisać równie dobrze jak i o egzystencjalnych rozterkach. No, wiem, wulgarnie, no wiem bez ckliwego romantyzmu, ale kurczę to bardzo naturalistyczne podejście jest już chyba zdrowsze nich żegnanie się krzyżem na widok stojącego penisa.
Umie opowiadać tak, żeby nie nudzić, więc to już jest dokonanie. Nie miałam wrażenia, że autor chce szokować na siłę, jego przekaz wydawał mi się przede wszystkim dobitnie szczery. Trochę taka spowiedź trochę sesja terapeutyczna. Bez ozdobników, bez głaskania. Lubię coś takiego.
Książka reklamowana było jako 'świat oczami psychopaty’. Pozwolę się nie zgodzić. Damian żadnym psychopatą nie jest. Psychopata nie łapie wkurwu na widok relacji z masowego mordowania delfinów, bo jest mu z tego powodu bardzo wszytko jedno. Nie jest zdolny do poświęcenia dla drugiej osoby, ani nawet do refleksji nad samym sobą. To wszystko wymaga empatii a tego psychopaci nie mają.
Ogólnie nie mam żadnych zarzutów wobec powieści. Jest króciutka, szybko się ją czyta, autor ma swój styl, który nie każdemu musi się podobać, ale lepsze to niż bezpłciowa grafomania spełniająca kryteria dobrego wypracowania. Historia nie jest niczym szczególnym, ale wciąga i jest 'o czymś’.
Moja ocena: 7/10
Za książkę dziękuję wydawnictwu Novae Res:
andrzej-35 napisał
Mam dokładnie tak samo jak Ty… Czasami czarny PR i niepochlebne opinie sprawiają, że sięgam po ksiażkę by przekonać się, czy jest ona naprawdę tak kiepska i tak fatalnie napisana? Czy naprawdę autor ma nie po kolei w głowie a treść ksiażki jest zupełnie bezsensowna i nie wychodzi z tego żadna sensowna historia?
ilsa333 napisał
Wiesz w jakimś stopniu każdy jest nienormalny, to zależy od przyjętych norm. Im większa elastyczność tym większa tolerancja. Nie wydaje mi się, żeby ocenianie autora, jego osoby na podstawie tego co napisał było rozsądne. A już na pewno nie doszukiwanie się choroby psychicznej. Jego wizja była taka, a nie inna, należy to szanować, nie trzeba tego lubić. Zauważyłam taką niezdrową tendencję u recenzentów, że zamiast oceniać książkę, jako produkt to oceniają jej autora