Rebecca/ Rebeka (1940)
Jeszcze jedno świetne dzieło Hitchcocka. Podobnie jak „Ptaki” będące filmową adaptacją powieści Daphne du Maurier. Tych dwóch obrazów nie należy jednak ze sobą porównywać. Jak wspominałam kiedyś wielką fanką „Ptaków” nie jestem. Sprawa zupełnie inaczej ma się w przypadku „Rebeki” historii niezwykle mrocznej, tajemniczej i wciągającej.
Młoda, skromna i naiwna dziewczyna pracująca jako dama do towarzystwa pewnej bogatej starszej pani W czasie wspólnej podróży poznaje zamożnego wdowca Maxima de Winter. Zakochuje się w nim bez pamięci. Mężczyzna zdaje się odwzajemniać jej zainteresowanie, oświadcza się jej i czyni ją nową Panią de Winter. Zabiera swojego „kopciuszka” do pałacu, czyli posiadłości Manderley.
Tam młodej żonie przyjdzie zmierzyć się z nieskończoną ilością tajemnic. Siatka intryg i sekretów rozciąga się nad całym Manberley.
Duch tragiczniej zmarłej pierwszej żony Maxima nie pozwala zaznać jej szczęścia.Nie mamy tu jednak do czynienia ze zjawiskami paranormalnymi i tego typu rzeczami. Manderlay wydaje się być opętane przez wspomnienie o pięknej Rebece. Maxim jest wobec nowej żony daleki i oschły, nadal żyje przeszłością nie mogąc wymazać z pamięci obrazu pierwszej żony. Podobnie jest ze wszystkimi ludźmi, których znała Rebeka.
Naiwne dziewczę chcąc nie chcąc odkryje kim była Rebeka, co się z nią stało i jakie piętno odcisnęła na całym Manderlay.
Aktorka wcielająca się w postać nowej pani de Winter, Joan Fontain, w niczym nie przypomina ślicznotek Hitcchocka. Jej uroda jest mocno przeciętna. To mnie zaskoczyło. Aktorsko stoi jednak na bardzo wysokim poziomie. Świetnie wcieliła się w postać „kopciuszka”. Wypłoszona, przygarbiona, strzelająca przerażonymi oczyma po kątach wielkiego domu de Winterów. Stanowiła idealny kontrast dla widma Rebeki, której z resztą ani razu nie ujrzymy w filmie – Co jeszcze bardziej podkręca wyobraźnię widza i sprawia, że kobieta-cud jest jeszcze bardziej niedostępna dla zwykłych śmiertelników.
Film Hitchcocka jest nie tylko thrillerem ze świetnie zbudowanym suspensem, ale i melodramatem historią mającą coś z opowieści Poego, np. „Ligei”. Spodobał mi się już ob pierwszych scen.
„Ostatniej nocy śniłam, że znów jestem w Manberlay. Stałam przed żelazną bramą, której nie mogłam otworzyć. Nagle jak to we śnie, dzięki nad naturalnej mocy przeniknęłam przez przeszkodę jakbym była duchem (…)Kręta ścieżka doprowadziła mnie do tajemniczego i cichego domostwa (…) księżyc potrafi płatać figle i nagle wydawało mi się, że w oknach pojawiło się światło (…)”
Od tych słów, którym towarzysza powolne, długie ujęcia kamery prowadzące nas aż do murów posiadłości rozpoczyna się film. Hitchcock od początku buduje niesamowity klimat tej opowieści. Jest mroczno i mglisto, bo jak wiadomo w mroku i we mgle najlepiej ukryć wszelkie tajemnice.
A tajemnic jak wspomniałam nie brakuje. Hitchcock pomimo dość wolnego tępa filmu nie zapomniał o wstawieniu kilku niezaprzeczalnie mocnych zwrotów akcji. Nie można tu mówić o dużym zaskoczeniu, al fabuła znacznie zmienia tor. Nie zabraknie też inteligentnych i dowcipnych dialogów.
Jeśli chodzi o filmowych bohaterów to obok zabiedzonego kopciuszka i mrocznego wdowca mamy jeszcze upiorną służącą, wielką przyjaciółkę byłej pani domu, w tej roli Judith Anderson- niesamowita aktorka. Wprowadza ona swoją osobą sporo zamieszania i nieco psychodeliczną grozę.
Scenografia niestety bije po oczach sztucznością, zwłaszcza w scenach plenerowych, jednak w wersji czarno-białej filmu dodaje mu teatralnego uroku.
Film jak zazwyczaj polecam fanom starego kina.
Moja ocena:
Straszność:7
Klimat:10
Fabuła:7
Zdjęcia:7
Aktorstwo:7
Zabawa:7
Dialogi:9
Zaskoczenie:6
Oryginalność:6
To coś:8
74/100