Przemytnik cudu – Jakub Małecki
Hubert, młody pracownik poznańskiego banku, ma dość. Jego życie kręci się wokół pracy i spełniania kolejnych zachcianek przełożonego. Smutki topi w alkoholu, a jego życie zdaje się płynąć bezwiednie, bez kierunku i bez sensu. Joasia pracuje jako sprzątaczka, między innymi w tym samym banku co Hubert. Wieczny brak pieniędzy i wykańczająca psychicznie opieka nad schorowaną matką, sprawia, że Joasia też ma dość. Na drodze tych dwojga ludzi pojawia się człowiek nazwiskiem Bogdan. Człowiek bez imienia za to z misją czynienia dobra i grubym portfelem. Pojawienie się w ich życiu tegoż osobnika zbiega się w czasie z serią dziwnych zdarzeń jakie rozgrywają się na ulicach Poznania.
„Przemytnik cudu” jest bodajże drugą powieścią w dorobku Jakuba Małeckiego. Jedną z tych, o których już się nie mówi bo i po co wspominać o grozopodobnym tworze napisanym w latach szczenięcych kiedy dojrzały autor serwuje nam takie powieści jak „Dygot”, czy najnowszy „Korowód”?
A ja tego młodego Małeckiego polubiłam. Faktem jest też że jego starsze książki zawsze podobały mi się bardziej – „Dżozef” forever – i nawet kiedy już zdecydowanie bliżej im było do realizu magicznego, to pobrzmiewała w nich groza, obecny był pierwiastek horroru.
Gatunkowo „Przemytnik cudu” oscyluje wokół weird fiction i choć wykorzystuje dość klasyczne motywy (klątwa, urban legend, wątki religijne) to motywy te są tak udziwnione i wykorzystane w taki sposób, że zdecydowanie wymykają się mainstreamowej grozie. Małecki idzie jak torpeda, nie unika brutalności, a niektóre opisy mrożą krew w żyłach (butelka, Moi Drodzy, butelka) Dużo w tym młodzieńczej brawury, zapału i świeżości. Dacie wiarę, że Małecki tak przeklina w książce? Kompletnie inne oblicze, a jednocześnie dobrze znana 'małeckość’ jest już wyczuwalna, już kiełkuje. Znajdziecie ją pośród groteski naginającej rzeczywistość.
Moja ocena: 7/10