Opus (2025)
Po trwającej 27 lat przerwie w muzycznej karierze, wokalista muzyki pop, którego gwiazda rozbłysła w latach ’90 ogłasza wielki powrót z albumem „Życzenie Cezara”. Przedpremierowy odsłuch nowego krążka słynnego Alfreda Moretti ma się odbyć w posiadłości w Utah, zaś zaproszeniem na to wydarzenie mogą pochwalić się tylko wybrani. W tym gronie nie wiedzieć czemu, ma znaleźć się Ariel Ecton, pracująca w gazecie, nic nieznacząca początkująca dziennikarka. Z uwagi na to, że zaproszenie otrzymał również jej szef, naczelny dyrygent mało ambitnej prasy Stan Sulivan, na miejsce udają się wspólnie. Już po drodze Ariel przekonuje się jakie jest jej miejsce w szeregu. Gdy Stan serdecznie wita się z resztą wybrańców – najsłynniejszą paparazzi, prowadzącą talk-show, influ, czy prezenterem radiowym – Ariel zlewa się z tłem, a od szefa słyszy, że ma się zająć przygotowaniem notatek do JEGO reportażu. Auć. Zawiedzione ambicje okazują się niewielkim problemem w obliczu wydarzeń w osadzie levelistów dokąd trafi cała grupa.
„Opus”, pełnometrażowy debiut (niegdyś dziennikarza) Anthony’ego Greena, to nowość ze studia A24. W sieci aż roi się od porównań z „Midsommar” i zabijcie mnie, ale jestem świeżo po seansie i podobieństw nie widzę.
Zdecydowanie scenariusz „Opus” skrojony został pod formułę Nowej Fali Horroru, nie mniej jednak jeśli miałabym szukać gdzieś podobieństw to zboczyłabym w stronę „Substancji”. Głównie z uwagi na przyświecający twórcy przekaz: refleksja nad masmediami i kondycją psychiczna tych, którym te media weszły za mocno – zarówno aktywnych uczestników show jak i jego widzów. W jednej z głównych ról zobaczymy weterana kina Johna Malkovicha, który wciela się w naszego artystę, Alfreda Moretti, zapraszającego na powtórną koronację – własnej osoby. Mimo całej charyzmy jakiej nie można odmówić Johnowi, jego bohater mnie nie porwał, był bardziej śmieszny i nieporadny niż upiorny i zrozumcie mnie dobrze – może taki był cel biorąc pod uwagę satyryczną wymowę filmu – ale nie wybrzmiało mi to zbyt dobrze.
Największą ofiarą tej muzycznej orgietki na pustyni Utah ma być młoda dziennikarka, 27-letnia Ariel, która jak bezpardonowo stwierdził jej kumpel, jest zbyt pośrodku by móc się wybić na swojej dziennikarskiej czy też literackiej twórczości. Ariel to zdecydowanie łebska dziewczyna, więc kółeczko adoracji stworzonej wokół Alfreda budzi w niej pewne wątpliwości. Jest też zbyt młoda, by pamiętać jego sceniczne sukcesy u szczytu kariery, więc wydaje się dużo mniej zachwycona niż pozostali wybrańcy.
Dużo scen poświęcono na ukazanie bezdyskusyjnej ślepoty i oddania wobec wielkich tego świata i tu znowuż to Ariel trafiają się najmniej strawne kąski – i dosłownie i w przenośni;). W końcu dziewczyna zaczyna przekierowywać uwagę z naszej gwiazdy estrady na społeczność w której żyje, czyli levelistów. Scenariusz dość mętnie opowiada o strukturze tego zgrupowania, ale dość jasno określa jego cel, jakim jest stworzenie nowego rodzaju przywódców, którzy nie będą bazować ani na sile fizycznej, ani na przymiotach intelektu – precz z dyktatorami i machavelistami – a podbiją świat dzięki rozwijaniu kreatywności. Tak sobie pomyślałam, cel zbożny, bo i jedni i drudzy u szczytu władzy sprawdzili się średnio, ale jak to bywa z każdą ideą, ma sobie szaleństwo, a szaleństwo musi prowadzić do rozlewu krwi, kiedy wychodzi poza ramy teorii.
Widać w „Opus” wielką ambicję, ale jest to wąż, który pożarł własny ogon. Mętna retoryka w połączeniu z przegadaną narracją tworzy bardzo rzadką zupę, którą nie najedzą się, ani myśliciele ani poszukiwacze wrażeń. Teledyskowy montaż przywodzi na myśl filmy arthousowe, ale zabrało mocniejszych tąpnięć. Zdecydowanie za dużo tu czczej gadaniny by kogoś mogło to porwać mimo solidnej dawki muzyki. A muzycznie jest średnio, taki biedniejszy The Weekend, więc choć starania duże to wynik bardzo średni.
Moja ocena:
Straszność: 1
Fabuła: 6
Klimat:7
Napięcie:6
Zabawa:5
Zaskoczenie:5
Walory techniczne:7
Aktorstwo:6
Oryginalność: 7
To coś:5
55/100
W skali brutalności: 1/10
Dodaj komentarz