Call of the Void (2025)
Trzydziestoletnia Moray szuka ukojenia po śmierci brata. W tym celu wynajmuje domek w odludnym miejscu w otoczeniu gór i lasów. Niestety nie jest jej dane cieszyć się samotnością, bo w najbliższym sąsiedztwie pojawia się grupa hałaśliwych studentów, członków zespołu muzycznego. Wcześniej Moray poznaje tajemniczego profesora, który zamieszkuje w okolicy. Lucy, najbardziej rezolutna z grupy młodych muzyków namawia Moray na wspólną wycieczkę i tak oto Moray staje się na chwilę częścią grupy, której zachowanie szybko zacznie przyprawiać ją o dreszcze.
Tytuł filmu Jamesa Coxa odnosi się do zjawiska tzw. „Zewu pustki”, czyli swego rodzaju nawoływania wewnętrznego głosu do samozniszczenia np. skoku w przepaść. Często wiązane jest z 'fenomenem wysokich miejsc’ kiedy to znajdując się w takim specyficznym położeniu zaczynamy doświadczać uporczywych, natrętnych myśli. Mogą być spowodowane jakimiś nieprzepracowanych emocjonalnymi kryzysami, często nieuświadomionymi traumami, w innym przypadku są odzwierciedleniem jak najbardziej uzasadnionego lęku przed upadkiem z wysokości.
Twórca filmu niewątpliwie posługuje się tym zjawiskiem dodając do niego kolejny, tzw. „Global hum”, czyli szum, czy też pomruk. Odnosi się on do dźwięku najczęściej niskiej częstotliwości, bardziej wyczuwalnego niż wprost słyszalnego. Jest to zjawisko obrośnięte wieloma mitami i o jego występowaniu mówi się w specyficznych lokalizacjach – jak ta w rejonie Appalachów, gdzie toczy się akcja „Call of the Void”.
Nie miejcie mi za złe tego teoretycznego wstępu, ale nie chcę byśmy tu wszyscy skończyli na smutnej refleksji, że film do kitu bo w ogóle nie wiadomo o co w nim chodzi. A chodzi właśnie o to połączenie horroru kosmicznego – takiego w stylu Lovecrafta i folk horroru zakorzenionego w kulturze Appalachów. O tym właśnie prawi Cox, scenarzysta, reżyser, główny producent i nawet montażysta w jednej osobie.
To czyni „Call od the Void” projektem bardzo osobistym nastawionym na symbiozę obrazu i dźwięku (zwrócicie uwagę na muzykę) opowiadającym o zwodniczym głosie i mrocznych impulsach. Można powiedzieć, że to właśnie dźwięk napędza akcję, jest tu głównym antybohaterem. Gdyby ekipa Lucy nie zagrała jednego konkretnego kawałka – piosenki kojarzącej się Moray z bratem – ta nie dałaby się namówić na wspólną wycieczkę. Interpretując dalsze filmowe wydarzenia – dziwniej i dziwniej, więcej niepokoju proszę – to właśnie wspomniany „hum” jest głównym winowajcą całego zamieszania. Twórca wykorzystuje tu utwory inspirowane pieśniami ludowymi, co z resztą daje wrażenie jakbyśmy uczestniczyli w jakimś ludowym rytuale, który tyle nas przeraża ile go nie rozumiemy.
Scenariuszowi zarzucana jest niejasność mimo dość precyzyjnego planu, przemyślanej mitologii i jeśli miałabym coś za to obwinić to chyba skupienie na perspektywie Moray, która ma nic nie wiedzieć, a my razem z nią. Nie mamy tu 'narratora wszechwiedzącego’, który za plecami bohaterów przemyca widzowi jakieś informacje. Jesteśmy dokładnie w tym samym położeniu, co Moray i jeśli wczuliśmy się w jej sytuację, empatyzujemy z nią i jej los nas obchodzi to cały niepokój, wrażenie osamotnienia i pogubienia stanie się naszym udziałem. Jeśli nie uda nam wczuć się w Moray, będzie nam odległa i nieciekawa, wtedy cała fabuła mało nas obejdzie i zaśniemy ukołysani nudą. Jak się stanie, kwestia całkowicie indywidualna, więc nawet nie wiem czy bardziej polecać czy ostrzegać.
Moja ocena:
Straszność:1
Fabuła:7
Klimat:8
Napięcie:6
Zabawa:7
Zaskoczenie:6
Walory techniczne: 7
Aktorstwo:7
Oryginalność:7
To coś: 7
63/100
W skali brutalności: 1/10