Tam, gdzie najlepiej się umiera – Jakub Bielawski

Nie mogłabym zacząć inaczej, niż od zachwytu. Tak już mam, że ilekroć czytam coś od Jakuba Bielawskiego i później mam wydukać parę zdań opinii, bardzo trudno znaleźć mi odpowiednie słowa. Kuba wszystkie zabrał ze sobą, a ja zostałam z jałową pustką w głowie, bo do takiego stanu doprowadza mnie to jego pisanie. Wiem, tyle, że jestem zachwycona. Przygnieciona i straumatyzowana, to też.
„Tam, gdzie najlepiej się umiera” to stosunkowo nowa pozycja. Tym razem zbiór opowiadań, czyli forma od jakiej Bielawski zaczynał („Słupnik” 2018). Zresztą znajdziemy tu opowiadania z jego debiutu, ale też kilka opublikowanych w innych antologiach („Żertwa”, „Upiorne Święta”, „Grobowiec”) a także zupełne świeżynki.
Największą frajdę sprawiły mi te, nawiązujące do „Ćmy” (czyli debiutanckiej powieści) jak „Czterpiątka” – rozwiniecie wątku kierowcy autobusu i feralnej trasy – oraz „Pies” poruszająca motyw Łowcy. Jak bardzo jestem zakochana w „Ćmie”, wiem tylko ja. Opowiadanie otwierające zbiór „Strzyga była kotem” doprowadziło mnie do płaczu – tak na dobry początek. Wisielczy nastrój towarzyszył mi już do końca.
W grozie Bielawskiego jest coś takiego, że przenika do kości, a jest przeżyciem tak dojmującym, że trudno strach nazwać strachem, bo to byłoby zbyt prostackie określenie. To groza istnienia wynikająca samego faktu istnienia. Żyjemy i to jest potworne. Nie wiem, czego się boję, bohaterzy, mam wrażenie, też nie są tego pewni, po prostu cali stają się lękiem i to on zaczyna ich definiować. Czas jest względny i służy tylko po to by nas zdezorientować. Wszystko wydaje się relatywne i poplątane. A miejsca żyją, oddychają, trochę gniją i rozpadają się, szepcząc do nas o swoim upadku. To wciąga i osacza, jest watą, jest depresją. Wszystko co opisuje Bielawski z automatu staje się bohaterem, ma swój głos i swoje dążenia, prowadzi na manowce pustki i beznadziei.

Nie znalazłam tu opowiadania, które nie przypadło mi do serca, poziom jest bardzo wyrównany więc ciężko mi wybrać najlepsze, ale poza wspomnianymi wcześniej („Czterypiątka”, „Pies”, „Strzyga…”), moim faworytem jest „Wata” – nikt dotąd nie napisał tak dobrze o depresji. „Słupnik”, które jak wspomniałam czytałam lata temu i jego tytułowe opowiadania zyskało dla mnie zupełnie nowy wymiar, może ze względu na aktualne nastroje w kraju? Szalenie urzekło mnie „Na zażar”– niby proste, ale z tak gęstym klimatem… i folkowe, czyli tak jak lubię. Świetna jest też „Wielka woda” ze wspaniałym portretem psychologicznym bohatera. Urzekła mnie też „Wieża” o dziecięcych lękach, albo raczej traumach z dzieciństwa i oczywiście najlepsze na świecie opowiadanie post apo – nie wiem czy autor też je tak kategoryzuje, ja tak po swojemu – czyli „Krótka historia na pożegnanie”. Słabych punktów nie widzę, całkowicie zaślepiona, jak od momentu pierwszego czytania czegokolwiek co stworzył Kuba Bielawski.
Moja ocena: 10/10
