House at the end of the Street (2012)
Nastoletnia Elissa wraz z matką wprowadza się do nowo wynajętego domu na obrzeżach miasta. Za najbliższego sąsiada kobiety mają samotnego Ryana, który jako jedyny z pośród członków swojej rodziny przeżył masakrę jaką zafundowała im wykolejona siostrzyczka. Nie trudno się domyślić iż zbuntowana Elissa postanowi przełamać tabu i mocno zaprzyjaźnia się z chłopakiem, a także spróbuje rozwikłać tajemnicę zniknięcia morderczej siostruli Ryana, Carrie Ann.
Film głównie reklamowany jest nazwiskiem scenarzysty „Domu snów”, które to miało zagwarantować widzowi pełen napięcia mroczny horror z niezliczonymi zwrotami akcji. Drugim „znakiem firmowym” miała być pyzata buzia Jennifer Lawrence, którą z nieznanych mi przyczyn sporo osób posądza o urodę i talent aktorski. Wyczytałam na WP, że Jen zgodziła się zagrać w tej produkcji żeby przełamać swój lęk przed horrorami. No cóż, z przykrością muszę przyznać, że twórcy filmu szczególnie zatroszczyli się, żeby odtwórczyni głównej roli nie miała czego się wystraszyć:)
Krótko mówiąc film jest błędem. Zlepkiem największych błędów jakie popełniają twórcy gatunku horror. W filmie występują wszystkie standardowe zagrywki a fabuła to przeskoki z jednego schematu w drugi.W takim układzie nie ma szansy na klimat, pomimo niezłej muzyki, ciekawych zdjęć.
Wszystko co w filmie mogło wywołać jakieś szczątkowe oznaki lęku zostało wyeliminowane, wygładzone i zastąpione wystandaryzowanymi do poziomu przeciętnego amerykańskiego teen horroru zamiennikami. Morderstwa- pokazane tak żeby czasem nie urazić wrażliwszego widza, aspekt psychologiczny stłamszony przez poprawność.
W efekcie obrazowi jest bliżej do filmu obyczajowego o dramatach dorastania niż horroru. Nie wiem, czy tylko ja to w ten sposób odebrałam, ale najbardziej przerażające były chore zagrywki matki Elissy stojącej na straży cnoty córki.
Bardzo boleję nad tym, że twórcy, którzy tak boją się wypuszczenia na rynek filmu, który mógłby wzbudzić jakieś niestandardowe emocje biorą się za robienie horrorów. Pytam: po co? Jest tyle innych gatunków, w których można po prostu „siedzieć i pieprzyć o niczym”, niczego nie pokazując i nikogo nie strasząc.
Za jakąś szczątkową zaletę obrazu można uznać aktorstwo Maxa Thieriota, który jako jedyny miał jakiś potencjał i gorąco wierzę, że gdyby nie beznadziejny scenariusz i usilne „kastrowanie” wszelkiego potencjału, mógłby postacią Ryana sporo zwojować.
Podsumowując, jeżeli ktoś ma ochotę obejrzeć jakiś horror, ale się boi, to proponuję seans z „House at the end of the Street”.
Moja ocena:
Straszność:3
Fabuła:5
Klimat:4
Aktorstwo:7
Zabawa:5
Zaskoczenie:5
Oryginalność:4
Dialogi:4
Zdjęcia:7
To coś:3
47/100