Dom z liści – Mark Z. Danielewski
Młody chłopak przedstawiający się nam jako Johnny Wagabunda odnajduje w mieszkaniu zmarłego staruszka dziwny notes. Okazuje się, że nieżyjący Zampano miał swego rodzaju obsesje na punkcie pewnego filmowego projektu znanego jako „Relacja Navidsona”. Johnny nie mając chyba nic ciekawszego do roboty postanawia zagłębić się w zapiski starego. Tak poznaje historię filmu dokumentalnego nakręconego przez Willa Navidsona, cenionego fotoreportera, który pewnego dnia odkrył w swoim domu inny wymiar.
Chciałam przeczytać tę książkę, ponieważ wszyscy chcą ją przeczytać, a niewielu może. Jedyne polskie wydanie dawno wyczerpało nakład a ceny egzemplarzy z drugiej ręki osiągają absurdalne ceny. Książka nie jest też dostępna w wersji elektronicznej. Swój egzemplarz pożyczyłam od koleżanki z bookstagrama za co jestem jej ogromnie wdzięczna, zwłaszcza, że solidnie przetrzymałam książkę, bom człowiek paskudny i niesłowny. Ale do brzegu, o co tyle krzyku?
Słyszałam nawet ostrzeżenia, że książka jest nawiedzona, sprowadza na czytającego demoniczne siły i nie warto jej tykać. Trzymałam ją w domu chyba z rok. Nie odnotowałam nic demonicznego, co chyba jest warte wspomnienia.
„Dom z liści” czytałam bardo długo, to porzucając to wracając do niego. Nie jest to książka prosta w odbiorze z uwagi na jej formę, a może raczej deformę. Jej struktura może kojarzyć się rosyjską matrioszką, gdzie mamy kilka warstw narracji nałożonych na siebie, przenikających się i każących patrzeć nam ciągle w inną stronę, iść innym korytarzem.
Nawet ciężko mi stwierdzić która ze składowych jest tą główną. Czy bieżąca relacja Johnnego – jego przemyślenia na temat lektury zapisków Zampano i opisy codziennego dość hulaszczego życia, czy może główną osią są pourywane fragmenty notatek Zampo, czyli szczegółowy opis filmu dokumentalnego nakręconego przez Navidsona. Może diabeł ukrył się nie w samym dokumencie oglądanym tak przez Zamano jak i przez cała rzeszę wszelkiej maści krytyków, medyków i dziennikarzy a w ich reakcji na niego? W wywiadach, w wypowiedziach, w obszernych analizach. A może prawdziwą historię opowiadają przypisy? Może w nich tkwi rozwiązanie? To one rozbierają na części niemal każde słowo jakie pada w książce. Jakkolwiek jest nie możecie oczekiwać, że wybrniecie z tego labiryntu z łatwością.
Mnie najbardziej angażował sam opis dokumentu. Kolejny film opisany w plastycznych szczegółach. Kolejne zejście w głąb przedziwnych korytarzy w nowo nabytym domu fotoreportera. Jego eksploracja i kolejne próby rozwiązania zagadki. Mamy tu kilkoro głównych osób dramatu, z czego każdy charakter zasługuje na uwagę. Z ręcz freudowskim zawzięciem wnikamy w doświadczenia Navidsona, a także jego żony Karen. Konstrukcja książki przypomina zaszyfrowaną wiadomość pełną podkreśleń, przekreśleń, zaznaczeń, wskazań… ale to nie wszystko. Ona żyje. Wiem jak to głupio brzmi, ale nie wiem jak to inaczej nazwać. Treść książki rezonuje z formą podania. We fragmentach opisujących kolejną wędrówkę labiryntem korytarzy opisy układają się w opisywaną formę w ten sposób, że opis zwężającego się korytarza przedstawiony jest przez zwężające się akapity. Nie rzadko książkę musimy obracać do góry nogami, co w jakiś sposób ma nam pokazać położenie bohatera w labiryncie w danej chwili. Obłędne.
Czy jestem zachwycona? Może nie zachwycona, ale zaintrygowana, lekko zaniepokojona. Tak bym to ujęła. Jeśli będziecie mieć okazję przeczytać to polecam w ramach intrygującej ciekawostki, ale żeby od razu wywalać gruby hajs na egzemplarz z drugiej ręki to już nie koniecznie.
Moja ocena: 7/10