Sanato – Marcin Szczygielski
Jest rok 1931 kiedy do Zakopiańskiego sanatorium przyjeżdża dwudziestojednoletnia Nina Ostromęcka wraz ze swoim niedawno poślubionym mężem, Adamem. Obydwoje chorują na gruźlicę, wówczas chorobę w większości przypadków nieuleczalną. Nina nie może pogodzić się z widmem zbliżającej się śmierci, ale przecież damie nie wypada buntować się przeciw wyrokom losu. Adam, cichy mężczyzna, obwinia się o chorobę żony, gdyż sam ją nią zaraził. Kolejne tygodnie w luksusowym przybytku upływają im na, jak mówi Nina, leżeniu, jedzeniu i umieraniu. Wśród kuracjuszy tworzy się niewielka elitarna grupa przepędzająca czas na długich dysputach dalekich od salonowych konwenansów. Wtedy ich monotonną wegetację przerywa przybycie do Sanato młodego niemieckiego lekarza. Przywozi on ze sobą dobrą nowinę i nadzieję. Doktor twierdzi, że jego autorska metoda leczenia polegająca na podawaniu chorym niewielkiej ilości płynnego złota jest w stanie wyleczyć gruźlice. Dowodem skuteczności metody wydaje się być doskonała kondycja jego chorującej na gruźlicę małżonki, Ireny, zwanej Irą. Stan wyselekcjonowanych do odbycia nowej kuracji pacjentów faktycznie zadaje się poprawiać, ale leczenie przynosi także konsekwencje w postaci metafizycznych przeżyć, udostępniającym kuracjuszom wejrzenie w świat paranormalny.
Wydana po raz pierwszy w 2014 roku powieść grozy Marcina Szczygielskiego długo była obiektem mojego zainteresowania, jednak nasze drogi jakoś nie mogły się skrzyżować. Przypomniałam sobie o niej dopiero przy okazji wznowienia. Nie, nie sięgnęłam po nowe wydanie, jakoś nie spodobała mi się ta nowa oprawa, faktem jest jednak, że jego pojawienie się zainspirowało mnie do poszukiwania tego tytułu i to w wersji z 2014 roku.
Marcin Szczygielski, znany jako redaktor i autor książek nie związanych z grozą przywołuje w swojej powieści dość kontrowersyjną historię złotej gorączki, która miała dopaść kuracjuszy pewnego sanatorium. Autor dokopał się do notatek Niny Ostromęckiej, jednej z nielicznych osób, które wyszły z sanatorium żywe i z jej zapisków, które określał bardziej jako strumień świadomości aniżeli pamiętnik i wykreował historię inspirowaną tym wydarzeniem. Powieść zawiera z resztą krótkie noty biograficzne dotyczące jej bohaterów, gdzie możemy dowiedzieć się więcej na ich temat.
Nie będę Was dłużej trzymać w niepewności, powieść absolutnie mnie oczarowała. Nie spodziewałam się tego i już nie chodzi nawet o raczej umiarkowane opinie innych czytelników. Nie wiem co powodowała mój sceptycyzm, do prawdy nie mam na to uzasadnienia, ale może tym lepiej, bo zaskoczyłam się pozytywnie.
Powieść doskonale oddaje klimat międzywojnia, gdzie zblazowane elity podległe sztucznym konwenansom łakną choćby iskierki przygody, która mogłaby ich wyzwolić z okowów nudy. Nawet jeśli tą przygodą ma być szaleństwo, lub śmierć. Jedna z osób z którymi Szczygielski miał okazję rozmawiać przygotowując swoją historię powiedziała mu, że czas spędzony w sanatorium był najciekawszym w jej życiu. Wizja rychłej śmierci pozwoliła na zrzucenie z siebie salonowych etykiet i autor bardzo dobrze wykorzystuje ten wątek bawiąc czytelnika opowieścią o damach, które z nagła odrzucają puderniczki i zaczynają się bezwstydnie rumienić.
Nastrój memento mori unosi się nad całą opowieścią. Jest stosownie ponuro, a gdy za sprawą niejasnych dla bohaterki i narratorki przyczyn granica tego co rzeczywiste i duchowe zaczyna się zacierać jest jeszcze mroczniej. Pierwsza partia fabuły toczy się raczej sennie, to zawiązanie właściwej akcji, budowanie klimatu i wylewanie fundamentu pod prawdziwą katedrę grozy, która zostaje wzniesiona w punkcie kulminacyjnym. Nawet jeśli ktoś byłby gotowy uznać ten wstęp za przydługi, czy niepotrzebny to warto wiedzieć, że praktycznie każde najbardziej niepozorne wydarzenie, czy wygłoszona przemowa – w tych jest dużo, szczególnie w odniesieniu do darwinizmu i eugeniki – nie pojawia się tu bez przyczyny i znajdzie swoje uzasadnienie w punkcie kulminacyjnym. To wtedy z grupy wybrańców 'wyleje się ’ wszystko, zatarte wspomnienia, przeczucia i lęki. Sprawa porcelanowego chińczyka jest tu prawdziwym kopem w szczękę.
Naszą narratorką jest kobieta, salonowa lalka jakich wiele dorastało w mieszczańskich domach klasy wyższej. Jej portret jest wjątkowo udany, naturalistyczny i niepozbawiony głębi, jaką daje stosunek światła i cienia rzucony na jej oblicze. Szczygielski potrafi pisać i co mnie zaskoczyło, wyjątkowo czuje grozę, i pozwala ją poczuć nam. Zachwyt.
Moja ocena: 10/10
Dodaj komentarz