Drzewa go kochały – Algernon Blackwood
Pan David Bittacy zawsze szczególną miłością darzył drzewa. Nikt tak jak on nie potrafił ich portretować, rozumieć, kochać. Jego fascynacja musiała jednak ustąpić małżeńskim powinnościom, bo niestety wybranka serca przed ścianą gęstego lasu czuła niewysłowioną obawę. Sophia położyła więc kres wielomiesięcznym tułaczkom po dżunglach, skąd Dawidowi udało się przywlec enigmatyczną 'indiańską gorączkę’, która to nawet dziś, po czasie, potrafi o sobie przypomnieć. Tak wiele lat praktycznej i bogobojnej Sophie udawało się trzymać mężowskie fascynacje pod butem aż do momentu przybycia do Kent tego przeklętego Sandersona. Wydaje się, że to gość uzbrojony w świętokradczą retorykę obudził w Davidzie starą miłość, a może obudził coś w pobliskim lesie?
Algernon Blackwood to żyjący na przełomie XIX i XX wieku angielski pisarz opowieści niesamowitych. Znany szerokiej publiczności głównie za sprawą utworów takich jak „Wendigo” i „Wierzby” (aha, znowu drzewa). Słynął, nie zgadniecie, ze swojego zamiłowania do natury i jak głosił Peter Penzold żenująco wąskich przekonań religijnych. Cokolwiek jego hym 'przyjaciel?’ miał na myśli Algernon był kabalistą, a jego fascynacja światem nadnaturalnym zaprowadziła go w szeregi londyńskiego Ghost Club.
Dopiero teraz miałam okazję przekonać się, że pisał… pięknie. „Drzewa go kochały” po raz pierwszy ukazały się w polskim przekładzie toteż nadarza Wam się Moi Drodzy okazja do obcowania ze starą szkołą weird fiction i nie jest to okrzyczany Lovecraft – z całym szacunkiem dla mojego ziomka od kotów.
Blackwood bacznie przygląda się naturze, naturze roślin i ludzi. Z każdego wyciąga to co niepojęte i niesamowite. Szczęśliwej symbiozy nie będzie – a czy kiedykolwiek była? – będzie za to swego rodzaju metafizyczne spętanie, żeby nie powiedzieć opętanie, tak niemiłe słowom głoszącym dominację człowieka nad naturą. Umiłowane przez Pana Bittacy drzewa przyjmują tu rolę demonicznej siły, która wciąga i wysysa życiowe soki z mężczyzny – tak to przynajmniej widzi jego małżonka.
Jak powiedział Sanders: „Drzewa w grupie są silne, natomiast w odosobnieniu… niebezpieczne. Spójrz na araukarię chilijską, albo jeszcze lepiej na ostrokrzew. Przypatrz mu się, obserwuj, zrozum. Czy kiedykolwiek widziałeś równie wyraźnie złą myśl, która stała się widoczna? Jest piękna, o tak. W złu tkwi dziwne, niedoceniane piękno.”
„Drzewa go kochały” to króciutki utwór, przesiąknięty esencją niesamowitości i zupełnie pozbawiony tanich mainstreamowych wybiegów współczesnych grozowych dzieł. Tu groza jest naturalna, jak oddychanie, jak oglądanie co dzień tego samego krajobrazu za oknem, który nie za sprawą diabła a za sprawą samego swojego bytowania może stać się bramą do innej rzeczywistości i zupełnie innego przeżywania.
Moja ocena: 9/10
Współpraca Wydawnictwo Abyssos
Dodaj komentarz