Monument (2018)
Grupa młodych ludzi ma odbywać praktyki studenckie w hotelu. Zaprawieni już w drodze, na miejsce przybywają w doskonałych humorach. Te jednak szybko psuje menadżerka hotelu, która od progu uświadamia ich jak ciężka harówka ich czeka. Studenci wykonują swoją pracę, w tym niedorzeczne obowiązki, których celu nie rozumieją. Wydaje się, że stopniowo tracą przy tym rozum i kontakt z rzeczywistością.
Tak, tak, Moi Drodzy, polski film. Mało tego „Monument” to film dyplomowy studentów łódzkiej filmówki. I horror. A przynajmniej coś w podobie;) Polecali mi go już czytelnicy bloga, co przywraca mi wiarę w to, że nie jestem ostatnią, która daje szansę polskiej grozie.
Gdy tylko … 'wypłynął’ – you know what I meen😉 – od razu musiałam go obadać. Obadałam. Diagnoza? Zajebistostość.
Przez 99% czasu trwania mojego seansu z nim nie miałam bladego pojęcia o co w nim chodzi. Czułam się jak głup, co nie wie co poeta miał na myśli a przecież powinien, bo przecież wiersze czyta.
Oglądałam więc angażując wszystkie komórki mózgowe, ale moje starania nie poszły na marne, bo finał tej historii wyjaśnia już wszystko. Tym, którym nadal mają wątpliwości zaprezentuję moją interpretacje w spoilerze, ale teraz nie czas na to.
Groza w filmie „Monument” ma wymiar metafizyczny, choć fabularne kontury – niejasne póki nie zobaczycie finału – mogą na to nie wskazywać. Mnie ten obraz skojarzył się „Karnawałem dusz”, choć tam jest zdecydowanie mniej przyziemności, z którą styka się „Monument”.
Z początku jest całkiem zwyczajnie. Grupa rozbawionych studentów wpada w łapska menadżerki esesmanki, która traktuje ich jak osadzonych a nie praktykujących hotelarską sztukę. Młodzi są wyczerpani, wkurwieni i wykorzystują nieliczne okazję swobody by zrzucić więzienne uniformy.
Sceny z całkiem normalnych czynności i luźnych rozmów z czasem zaczynają przeplatać się z coraz większą porcją nonsensów, które każą podważyć rzeczywistość świata przedstawionego.
W końcu mamy jeden wielki odlot i siedem grzechów głównych. Nasi bohaterowie zachowują się jak spuszczeni ze smyczy, a każdy z nich praktykuje własnego zajoba. Anemiczna cukrzyczka karmi po piwnicach szczury, dwóch kumpli zmienia barwy narodowe na tęczę, a ostrzyżona na pazia kujonka… Ano właśnie… W tym całym szaleństwie największe wrażenie zrobiła na mnie właśnie scena rozmowy owej studentki z menadżerką.
Technicznie film wypada… no, nieźle. Nie czepiam się, podobała mi się kolorystyka zdjęć, a trochę niechlujne prowadzenie kamery odnotowałam na plus jako punkt na rzecz naturalizmu.
A teraz, o co w tym wszystkim chodziło? w przedmowie do filmu słyszymy, małe ostrzeżenie. Sprawiło ono, że nie spodziewałam się takie w gruncie rzeczy prostego wyjaśnienia.
SPOILER: Hotel jest czymś w rodzaju miejsca przejściowego ,gdzie wyemigrowała przedśmiertna świadomość naszych studentów. Zachowanie menadżerki to coś w rodzaju sądu nad duszami. Szczególnie w rozmowie z kujonką widoczne jest, że jej celem jest wyciągnięcie z bohaterów najgorszych cech i rozliczenie z nich. Tak, oni nie żyją. Zginęli w wypadku w drodze na miejsce. Przeżył jeden chłopak, którego nie ma w hotelu. Innych jest umierający, ale jeszcze nie martwy. Dlatego odczuwa fizyczne dolegliwości. Im są gorsze tym bliżej jest śmierci. Scena finałowa, te krzyki, podrygi, to coś w rodzaju rytuału śmierci, wokół niego, to moment jego śmierci. Sam tytułowy monument to po prostu… grób. KONIEC SPOILERA.
Tak to widzę. Bardzo chętnie posłucham o Waszych interpretacjach, bo nieomylna nie jestem i choć taka wersja wydarzeń wydaje mi się dość ewidentna to mogę się mylić.
Moja ocena:
Straszność:3
Fabuła:7
Klimat:9
Napięcie:6
Zabawa:8
Zaskoczenie:8
Walory techniczne:7
Aktorstwo:7
Oryginalność:7
To coś:9
71/100
W skali brutalności: 1/10
Bagiennik napisał
Byłem na spotkaniu z reżyserką u nas w Białymstoku gdzie tłumaczyła, że takie zakończenie to odpowiedź na zarzuty krytyków „Wieży, Jasny Dzień”, że Szelc zrobiła film bez końca 😉