Seconds / Twarze na sprzedaż (1966)
Pewnego wieczoru Arthur Hamilton obiera telefon od przyjaciela jeszcze z czasów studenckich. Nie było by w tym nic nadzwyczajnego gdyby nie to, że Charlie został uznany za zmarłego. Teraz Arthur rozmawia z nim przez telefon otrzymując niejasne instrukcje jakoby koniecznie musiał zgłosić się do enigmatycznej Firmy podając się za niejakiego Tony’ego Wilsona. Ma mu to pomóc w rozpoczęciu nowego życia, życia o jakim nawet nie odważył się marzyć.
Jak powiedział Ben Franklin: Większość ludzi umiera w wieku 25 lat, ale z pogrzebem czekają do siedemdziesiątki”. Podręcznikowym przykładem jest tu bohater filmu Johna Frankenheimera. Arthur Hamilton trwa w życiowej poczekalni. Niby ma wszytko co powinien mieć mężczyzna w jego wieku aby móc nazwać siebie spełnionym, ale czuje pustkę. Tak naprawdę nie chciał żadnej rzeczy na jakiej obecnie koncentruje się jego życie. Ale co może na to poradzić? Teraz?
Gdy Arthur trafia do firmy rozciąga się przed nim wspaniała wizja nowego życia. Otrzyma nową tożsamość, nową twarz, nowy dom, nową historię. Z nudnego, siwiejącego bankiera ma stać się artystą i playboyem z Malibu. Gdy mężczyzna zaczyna wzbraniać się przed tą kuszącą perspektywą (pytanie, czemu?) firma posuwa się do szantażu. Artur kładzie się na stole operacyjnym i budzi jako nowy człowiek. Jego śmierć zostaje sfingowana przy pomocy anonimowy zwłok. Kim są ludzie, którym ktoś kradnie twarze? Nad tym Arthur się nie zastanawia.
Film Frankenheimera jest swego rodzaju filmem proroczym. Jego twórcy opowiadają o ludziach, którzy chcą zacząć od nowa, a receptą na to mają być operacje plastyczne i zmyślona tożsamość. Coś Wam świta?;)
Cała groza sytuacji opiera się na tym, że ryzykowna i psychicznie wyczerpująca próba podjęcia nowego życia nic Arthurowi nie daje. Jako Tony jest tak samo pusty. Miota się, chce uciec, popada w skrajne stany emocjonalne. Wraca do domu, by porozmawiać z żoną. Poznać samego siebie widzianego jej oczami, znaleźć źródło pustki. Bohater popada w przygnębienie gdy dociera do niego, że nikt nie jest winien jego życiowej porażki, jego smutku i tęsknoty. Winny jest on sam. Co też może zrobić? Arthur obsesyjnie domaga się kolejnej szansy, kolejnych operacji, kolejnej zmiany. Znowu wraca do firmy.
Tak, firma i sceny z nią związane są bez wątpienia najmocniej nacechowane grozą. To właśnie wtedy widz ma okazje najmocniej zbliżyć się do bohatera, przyjrzeć mu się naprawdę z bliska. Dużą zasługą są tu podjęte działania operatorskie. We współczesnym kinie ciężko jest znaleźć kogoś kto z taką skutecznością potrafi wzmocnić emocjonalne wrażenia bohatera tylko za pomocą ujęć. James Wong Howe dokładnie pokazuje nam gdzie mamy patrzeć. Przykuwa do ekranu, robi z nami co chce i kręci widzem jak dziecko balonikiem na zakręcie. Nie sposób wyrwać się z tej opresji.
Jest jeszcze muzyka. Drażniące nerwy dźwięki wprost od samego antychrysta. Tak, To dzieło Goldsmitha.
„Twarze na sprzedaż” w swoich czasach nie doczekały się takich pochwał, by w pewnym momencie stać się klasyką, a jednak są nią obecnie. Jakim sposobem? Myślę, że tak właśnie dzieje się z filmami, które wyprzedzają swoją epokę. Musicie obejrzeć, koniecznie.
Moja ocena:
Straszność:2
Fabuła:8
Klimat:9
Napięcie:7
Zaskoczenie:6
Zabawa:8
Walory techniczne:9
Aktorstwo:9
Oryginalność: 9
To coś:8
75/100
W skali brutalności: 1/10
123 napisał
Nie przepadam za czarnobiałymi filmami