The Curse of La Llorona / Topielisko. Klątwa La Llorony (2019)
Los Angeles, lata ’70 XX wieku. Wdowa po policjancie, Anna Tate Garcia samotnie wychowuje dwoje dzieci i pracuje w opiece społecznej. W czasie jednego ze zleceń odkrywa, że podopieczna opieki społecznej Patricia Avlwarez od dłuższego czasu więzi swoich dwóch synów. Po jej interwencji, wbrew agresywnemu sprzeciwowi ich matki, chłopcy zostają zabrani z domu. Wkrótce po tym obydwaj zostają utopieni w pobliskiej rzece przez nieznanego sprawcę.
Wtedy w głowie Anny po raz pierwszy świta myśl, że być może pani Alvarez chroniła przed czymś synów, nie zaś ich więziła. Na refleksje jest jednak zdecydowanie za późno bowiem przyjdzie jej na własnej skórze przekonać się z czym musiała mierzyć się Patricia Alvarez.
Odziana w biel kobieta z niemowlęciem na ręku – La Llorona, czyli płaczka jest bohaterką legend szczególnie popularnych wśród Latynoamerykanów. Jej korzenie sięgają jeszcze czasów Azteków i odnoszą się do bogini Cihuacóatl.
Współcześnie płaczka jest patronką kobiet zmarłych w czasie połogu. Symbolizuje najgorsze nowiny i stanowi zwiastun nieszczęścia. Jeśli chodzi o jej 'ludzkie’ pochodzenie jest kilka wersji i żadna Moi Drodzy nie jest dokładnie tą, którą przywołuje film Michaela Chavesa. Są moim zdaniem mocniejsze, ale że Hollywood czuje się szczególnie zobowiązany zachować pewną poprawność idąc w masowego odbiorce nie jestem zdziwiona takim przedstawieniem sprawy. Ba, gdyby „Topielisko” nie było dziełem czysto komercyjnym i typowo mainstreamowym mogłabym się chyba spodziewać znacznie lepszego wykorzystania potencjału tkwiącego w postaci antybohaterki. Jest jednak jak jest.
A jest standardowo. Pewnie niektórzy z Was połapali się, że film próbuje chwytać się najsłynniejszych obecnie motywów wyciągniętych z opowieści Warrenów. Jakąś okrężną drogą przypisano go bowiem do uniwersum „Obecności” stąd migawka z lalką Annabelle i znajomy ksiądz Perez. Mimo że jakąś wielką fanką „Obecności” nie jestem, to mocno mnie zniesmacza ta tendencja taśmowego produkowania miernych acz wysokobudżetowych straszaków, które jedyne co mogą robić to grzać się w blasku sławy James’a Wana i naciągać naiwną gawiedź liczącą na poziom, do którego te produkcje nie mają szans się zbliżyć.
„Topielisko” może nie przynosi takiego ogromu rozczarowania jak zrobiła to „Zakonnica„, czy pierwsza odsłona „Annabelle„, ale wcale nie jest za dobrze.
Przede wszystkim jest to film na wskroś na wylot komercyjny. Ma być efektownie, ma być dynamicznie, pal licho nastrój, napięcie, czy jakieś inne archaiczne przymioty horroru. Tak jak „Obecność” plusowała u mnie fajnie oddanym klimatem lat ’70 to w przypadku „Topieliska” jest on zupełnie nieodczuwalny. Gdyby nie napis na ekranie „Los Angeles 1973” i stary telewizor w salonie prawdopodobnie zapomniałabym, że akcja została osadzona w tamtych latach.
Straszenie w filmie ogranicza się tylko i wyłącznie do nagłych emanacji komputerowo wygenerowanej antybohaterki i tylko w przypadku jednej, czy dwóch scen poświecono kawałeczek taśmy na uprzednie zbudowanie maleńkiego wstępu.
A efekty moi drodzy, na bogato. Komputerowa zmora gości na ekranie bardzo często. Na tyle często, że można do niej szybko przywyknąć i przestaje robić jakiekolwiek wrażenie. Jej historia, jak wspomniałam na początku, robi marne wrażenie. Jak na bohaterkę tak tragiczną, psychologia jej postaci trąci niemałym zaniedbaniem. Aktorstwo nie najgorsze, ale żeby się czymś szczególnie zachwycić to też nie bardzo jest czym.
Są jednak spore szanse, że nie przyśniecie w czasie seansu z filmem, bo dzieje się dużo i szybko. No to, tak się sprawy mają.
Moja ocena:
Straszność:1
Fabuła:5
Klimat:4
Napięcie: 5
Zabawa:5
Zaskoczenie:4
Walory techniczne: 6
Aktorstwo:6
Oryginalność:4
To coś:4
49/100
W skali brutalności: 1/10
Dodaj komentarz