I Am the Pretty Thing That Lives in the House (2016)
Młoda pielęgniarka ze złamanym sercem rozpoczyna pracę w starym domu starej kobiety. Jej podopieczna to pisarka z demencją Iris Blom, która niegdyś raczyła swoich czytelników opowieściami grozy o duchach, które żyją w jej domu. Teraz tych lokatorów ma okazję poznać pielęgniarka Lily
„I am the pretty thing…” to nowość produkcji Netflixa, w reżyserii Oz’a Perkinsa – tak syna sławnego Normana Batesa. Ciężko więc się dziwić, że miałam względem tego filmu pewne oczekiwania.
Początek filmu gdzie z ciemności wyłania się rozmyty kadr prezentujący młodą kobietę w kostiumie z dawnej epoki wskazywał, że z dużym prawdopodobieństwem trafiłam tu na mój ulubiony horror kostiumowy, z gotyckim klimatem i bez współczesnych graficznych zagrywek.
W tym też miejscu pojawia się w zasadzie cała opowieść zamknięta w jednym monologu o duchach, które 'gniją’ samotnie w domu, w którym dokonały swojego żywota.
Ten monolog, jak wspomniałam opowiada w zasadzie cały film, nic ponad to już nie usłyszymy, a nostalgiczne słowa ducha będą się jedynie odbijać od ścian w pusty domu. Są jego jedyną treścią, co mimo starań stanowi bardzo lichy fundament. Ten fundament nie utrzymał ciężaru oczekiwań jakie widz może stawiać wobec kina grozy.
Bardzo lubię minimalizm, proste historie zamknięte w pięknych ramach, ale w przypadku „I am pretty thing…” trochę przedobrzyli. Tematyka filmu oscyluje na granicy metafizycznych przeżyć, niejasnych przeczuć nostalgicznego smutku. To bardzo dobre połączenie, lubię się trochę zadumać przy historiach z drugiej strony życia, ale … no właśnie co? Powiem to krótko, film mnie znudził, uśpił i nie wykorzystał swoje szansy na wzbudzenie emocji.
Ta piękna forma, ten ambitny temat spoczął na mieliźnie z powodu zbyt wysoko postawionej poprzeczki – nie proporcjonalnie wysoko wobec tego co faktycznie zaoferował.
Mamy tu powolne, powłóczyste wręcz ujęcia z krzesłem przytwierdzonym do ściany jako główny punk praktycznie w każdej ze scen – może to alegoria do filmowego przesłania – jesteś uwięziona.
Mamy narratorkę, która powtarza wciąż tę samą kwestię o gnijących duchach i niemożności wyrwana się z impasu śmierci- bardzo dobry monolog, jeśli słyszy się go raz, ale powtarzany przez ponad godzinę z ogromną częstotliwością traci na sile rażenia i zmienia się w majak i bełkot.
Ostatecznie zamiast przezywać artystyczne uniesienie trwałam w zawieszeniu nie mniejszym niż te gnijące duchy, czekając aż coś się wydarzy. Jeśli zamierzeniem Perkinsa było wprowadzenie widza w taki właśnie nastrój to spisał się medalowo. Życie po śmierci jest bardzo nudne.
Pamiętam, że nico podobny motyw wykorzystano w w filmie „Obecność” – i nie chodzi mi o „Obecność” Vana, tylko „Presence”. Tam mimo rażąco powolnej narracji i krańcowo pasywnej akcji miałam z seansu pewną przyjemność. Wiedziałam, że toczy się tam jakaś historia. W „I am pretty thing…” miałam wrażenie, że obcuje z chaotycznie posklejanymi scenami kręconymi bez scenariusza. Nie wiedziałam, czy ta historia w ogóle dokądś zmierza, czy cokolwiek ma zamiar się tu wydarzyć?
Nie mam absolutnie zarzutów względem szkieletu tej historii: mamy dom pełen duchów, szaloną staruszek i jej pielęgniarkę, która jak oświadcza w pierwszych minutach wkrótce dołączy do szeregu duchów domu. No fajnie, proso i konkretnie. Opowiedziano ją jednak w sposób, który nie ma szansy zaciekawić. Na pewno znajdą się widzowie, którzy docenią rozmywające się postaci duchów, czy owo filmowe przesłania o impasie i gniciu, ale w moim przypadku odczucia są cokolwiek chłodne.
Moja ocena:
Straszność:1
Fabuła:5
Klimat:7
Napięcie:4
Zabawa:5
Zaskoczenie:5
Walory techniczne:6
Aktorstwo:6
Oryginalność:6
To coś:4
49/100
W skali brutalności:0/10
Dodaj komentarz