Summer Camp (2015)
Dwie czarowne Amerykanki przybywają na hiszpańską prowincję by wypełnić wakacyjny czas pracą w charakterze opiekunek na obozie językowym. Tu wraz z dwoma kolegami przygotowują się do pracy, gdy nieoczekiwanie jednemu po drugim zaczyna odbijać. Krwawe mordy, obłęd w oczach i walka o przetrwanie.
„Summer camp”, jak wskazuje już sam tytuł filmu, miał nawiązywać do znanej konwencji camp slasherów – mojej ulubionej odmiany horrorwych rąbanek.
Pod tym względem swoje zadanie spełnia, choć twórcy nie silili się na odwzorowanie uroku lat ’80 – złotej ery takowych produkcji – postawili na współczesność. Przez to „Summer camp” nie bardzo zbliża się do klimatu typowego camp slashera, ale tworzy swoją własną atmosferę opartą na czasem bardziej czasem mniej udanej grze z konwencją.
Pierwszy rzut to rozpoznanie, czyli przedstawienie urokliwej okolicy, starej hiszpańskiej hacjendy no i gospodarzy imprezy, czyli czwórki klasycznie skrojonych bohaterów. Mamy tu Michelle – równiachę, 'dziewczynę z sąsiedztwa’, Chrisy – nadętą egoistkę z perfekcyjnie wyprostowanymi włosami, Antonia – Hiszpańskiego lowelasa, który planuje czym prędzej wypuścić swojego ptaka na łowy i sympatycznego okularnika Willa. Już wiemy kogo mamy lubić, kogo nie. Czas na wprowadzenie antagonisty.
I u moi Drodzy za pewne nasunie Wam się skojarzenie z „Cabin fever„, bo głównym zagrożeniem dla życia bohaterów będzie zaraza. No i fajnie, ale posłużono się tu dość klasycznym obrazem horrorowej choroby – zombizm, albo coś w podobie. Każdy kto zostanie zainfekowany zmienia się w żadną krwi bestię. Żeby nie było do końca nudno blado i typowo scenariusz nieco zmodyfikował ten motyw.
SPOILER: Otóż, żaden z bohaterów po zetknięciu się z toksyczną substancją nie umiera. W związku z tym nie jest to zombie w tradycyjnym rozumieniu. Bardziej przypomina to wściekliznę. KONIEC SPOILERA
Nie potrzebujemy więc zewnętrznego antagonisty, który wyłazi z lasu i macha siekierą. Jest to partia na czworo. Bohaterzy są jednocześnie antybohaterami, atakują siebie nawzajem. Będą żwawe sceny walk i pościgów, ale to nie wszytko, bo mamy kolejną zmyślna zagrywkę.
SPOILER: Efekt działania trucizny jest krótkotrwały. Jak działanie prochów lub innych substancji psychoaktywnych. Po mniej więcej 20 minutach szaleństwa osoba chora wraca do normalności i nie pamięta, że przed chwilą kogoś uszkodziła. KONIEC SPOILERA.
Ten zabieg, owa innowacja w przebiegu choroby rozwiązała problem zbyt szybkiego rozwiąznia akcji. Bo jak można przez półtorej godziny uśmiercać cztery osoby? Toż to nuda i bida. Dlatego w klasycznych camp slasherach mamy pokaźną liczbę ofiar i giną sobie biedactwa po kolei.
Tu, dzięki takiemu a nie innemu przebiegowi choroby tworzy nam się niezłe zamieszanie. Fajne zamieszanie, trochę taka komedia pomyłek. Każdy chce zabić każdego i nie wiadomo kto przyjaciel kto wróg. Mnie to przekonało. Finał rozgrywki nie jest wesoły, zostaje zadany mały cios w tradycję final girl, po czym wracamy do klasycznego trybu: oj, będzie jeszcze gorzej.
„Summer camp” stanowi niezłą rozrywkę choć, nie wszystkim się spodobał. Oceny są raczej mało przychylne, ale ja się do nich nie przyłącze, bo to całkiem klawy straszak, jeśli nie postawicie mu zbyt wygórowanych oczekiwań.
Moja ocena:
Straszność:2
Fabuła:7
Klimat:7
Napięcie:6
Zabawa:7
Zaskoczenie:6
Walory techniczne:7
Aktorstwo:6
Oryginalność:5
To coś:6
59/100
W skali brutalności:2/10
danaet napisał
Właśnie – komedia pomyłek (zabrakło mi słowa gdy pisałem do Ciebie o wrażeniach z maratonu) dla mojej żony była ok dla mnie byłą pomyłką 🙂 Trochę to przekombinowali ale i tak film miło się oglądało.