The Cell/ Komorka (2016)
Clay Riddell właśnie wracał z owocnej rozmowy z potencjalnym wydawcą swojego nowego komiksu, gdy ludzie na lotnisku zaczęli wariować. Rzucali się na siebie jak w amoku, zagryzali jak zwierzęta.
Przerażony Clay znajduje schronienie w tunelu metra, gdzie spotyka kilku innych ludzi, których w jakiś sposób ominęło zbiorowe szaleństwo. Wszyscy zgodnie dochodzą do wniosku, że winę za nagły przypływ agresji ponoszą sygnały komórkowe – każdy kto rozmawiał przez telefon w tej jednej chwili teraz przypomina… zombi.
Komórkowa apokalipsa zatacza ogromne kręgi, niewiele jest osób, które pozostały przy zdrowych zmysłach. W tym wszystkim nasz czołowy bohater i jego przyboczni próbują ratować życie swoje i bliskich.
Niedawno wspominałam o ekranizacji „Komórki” Stephena Kinga przy okazji recenzji książkowego pierwowzoru. Jeśli nie pamiętacie, przypomnę, że nie szczególnie mnie ta powieść porwała, zaznaczyłam jednak, że stanowi doskonały materiał pod scenariusz post apokaliptycznego horroru.
Byłam nawet trochę ciekawa tego filmu, zwłaszcza, że jego reżyserem miał być Eli Roth. Roth gdzieś tam po drodze się zgubił i stery przejął ktoś zdecydowanie nie posiadający Roth’owskiego pazura.
King ma fart do dobrych ekranizacji, nawet jeśli literacki pierwowzór jest 'taki se’ – tak było chociażby w przypadku „1408” – to filmowcy potrafią postępować z jego działami z klawym efektem.
W przypadku „Komórki”, niestety, mamy przeciętną książkę i jeszcze gorszą ekranizację. Oglądając ten film na prawdę zaczęłam doceniać powieść, raptem okazało się, że nie jest taka zła:) A film, film jest po prostu nudny.
Tak, jest nudny, co dziwić powinno i dziwi zważywszy na niezwykle dynamiczną historię, opowieść snutą w nieustannej drodze.
Mimo tego nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że finalny scenariusz jest okrojoną wersją innego znacznie bardziej rozbudowanego scenariusza. W fabule nagminnie pojawiają się luki. Tak jakby ktoś płat po płacie odcinał elementy tej historii zostawiając tylko suchy ogryzek. Zrezygnowano z wielu rzeczy, chyba z braki czasu, zabrakło go na refleksje, czy sensowniejsze dialogi. Widać to też w montażu – podejrzewam, że pokroili scenariusz, a później jeszcze wycieli lwią część nakręconych scen. A zostawili, to co najmniej ciekawe. Standardowe sceny rodem z kina akcji gdzie czternastoletnia gówniara wywala z dwóch pistoletów jednocześnie jak „Leon zawodowiec”.
Zmian fabularnych względem książki też jest sporo. Scenariusz pisał między innymi King i znowu skorzystał z okazji by zmienić zakończenie swojej historii. Charakterystyka postaci też nie bardzo się zgadza. Clay miał być przeciwnikiem komórek tymczasem tylko padnięta bateria uratowała go przed podzieleniem losu komórkowych szaleńców.
Toma, przybocznego Clay’a też wyobrażałam sobie zupełnie inaczej, tymczasem do tej roli upchnęli Samuela L Jacksona chyba licząc na powtórkę sukcesu duetu Cusak – Jackson w „1408”. W postać Alice trochę życia tchnęła 'Sierotka’ Isabelle Fuhrman, choć scenariusz mocno spłaszczył tę bohaterkę. Bardzo niewiele uwagi poświecono antagoniście, przywódcy 'komórkowych’ i to też minus.
Plus odnajduje natomiast w sposobie ukazania zbiorowego bohatera 'komórkowych szaleńców’. Wpadają na prawdę pomysłowo, choć nie mogłam oprzeć się skojarzeniom z „Inwazja porywaczy ciał” z 1978 gdy otwierali paszcze na całą szerokość. Obawiałam się, że twórcy pójdą na łatwiznę i ukażą ich po prostu, jako zombie, ale nie, byli czymś pomiędzy cyborgami a kosmitami. Emitowali interesujące dźwięki co dawało ciekawy efekt.
Nie mniej jednak smutna prawda jest taka, że przez większość seansu trwałam z znudzeniu, a nie tego oczekiwałam po kinie czysto rozrywkowym.
Moja ocena:
Straszność:3
Fabuła: 5
Klimat:5
Napięcie:5
Zabawa:5
Zaskoczenie:4
Walory techniczne:7
Aktorstwo:6
Oryginalność:4
To coś:5
49/100
W skali brutalności:2/10
Nie wiedziałem ze juz jest,dzieki Ci
Zostawie na kompie dla ciebie. Weź pendraka w sobote to sobie wrzucisz.
Coś jest na rzeczy z tą Inwazją porywaczy ciał. Kiedy oglądałem „Komórkę”, jakoś tak podświadomie tłukł mi się po głowie ten tytuł do tego stopnia, że oczekiwałem na końcu jakiegoś posępnego w wymowie motta w stylu: „Gdzie się teraz schowasz? Nigdzie! Nie ma już takich, jak ty!…”. Potem przeczytałem u Ciebie o tych paszczach :):)
Na prawdę dobre! 🙂
Mam mieszane uczucia co do „Komórki”. Zaczyna się od „trzęsienia ziemi” więc człowiek oczekuje, że potem będzie jeszcze mocniej a tu… film coraz bardziej zwalnia i zwalnia. Robi się coraz bardziej złowróżbnie i złowieszczo ale muszę przyznać, że to mi się nawet podobało. Choć nastawiłem się na coś innego, nie jestem rozczarowany. A co najgorsze, nie wyobrażam sobie życia bez komórki… Czyżby i mnie czekało to co nieuchronne?
Hitchcock zawsze powtarzał, że film ma się zaczynać od trzęsienia ziemi a później napięcie ma już tylko rosnąć. Mało któremu twórcy się to udaje. Tu było tylko trzęsienie ziemi a później nuda, jak dla mnie. Co do „Inwazji…” to ta historia, niby sci-fi, ale wykorzystuje tak uniwersalne motywy, że często nasuwa mi się skojarzenie z nią, nawet w filmach dalekich od gatunku. A te rozwarte paszcze to była taka ewidentna zrzynka.