House of 1000 corpses/ Dom tysiąca trupów (2003)
Przeddzień Halloween czworo przyjaciół trafia na stacje benzynową prowadzoną przez ekscentrycznego klowna nazywanego Kapitanek Spauldingiem. Tam po zapoznaniu się z eksponatami jego 'Alei morderców’ postanawiają zgłębić zagadkę 'Dead wood” czyli miejsca gdzie stracono miejscowego zabójcę 'szaleńca i mistrza chirurgii 'Doktora Stana’.
Na trasie nieopodal miasteczka Rackville spotykają autostopowiczkę, która w momencie awarii auta proponuje im pomoc którą mają uzyskać w jej pobliskim domu.
Właśnie tak dwie pary małolatów trafiają do tytułowego 'Domu tysiąca trupów’ gdzie króluje szaleństwo i sadyzm.
Jak bardzo typowo brzmi ten opis, jednakże o filmie Rob’a Zombie’ego, bodaj jednym z moich ulubionych, mogę powiedzieć wiele, ale na pewno nie to, że jest typowy.
Jeśli oglądaliście „Krzyk” Craven’a wiecie jak wyśmienicie można się zabawić znaną konwencją horroru. Rob Zombie robi coś bardzo podobnego, choć ciężko uznać „Dom tysiąca trupów” za pastisz mimo królującego tu czarnego humoru.
Rob Zombie, człowiek orkiestra, śpiewa, kręci i pali kociętami w piecu, był skarbnica niebywale wykręconych pomysłów. Używam czasu przeszłego bo jego ostatnie dokonania nie bardzo przypadły mi do gustu. Facet dalej unika mainstreamu, ale jego dzieła nie są już tak obłędne, tak charakterystyczne. A szkoda.
Po raz pierwszy miałam okazję obejrzeć ten film jakoś przed maturą. Razem z trójką znajomych postanowiliśmy rozpocząć akcje bezalkoholowych weekendów, z obawy, że nasze młode umysły nie udźwigną ciężaru wiedzy jeśli dalej będziemy uprawiać weekendowy alkoholizm. Zamiast tego grywaliśmy w monopol, i urządzaliśmy seanse horrorów. Na jednym z nich obejrzałam „Dom tysiąca trupów”. Nie wiem, czy to kwestia młodego wieku, a co za tym idzie większej podatności na wizualne sugestie, ale po obejrzeniu „Domu tysiąca trupów” znalazłam się w dużo gorszym stanie umysłu niż po nie jednym alkoholowym weekendzie. Jak na to teraz patrzę z perspektywy czasu to podejrzewam, że wystąpiły u mnie objawy paniki i stresu pourazowego. Ten film mnie zniszczył. I za to go kocham.
Teraz wracam do niego już spokojniej, jednak nie da się ukryć, że to co wtedy działało na mnie tak mocno nadal potrafię docenić.
Wtedy jeszcze nie zdawałam sobie sprawy z tego, że Rob Zombie składa tu hołd całemu gatunkowi horroru.
W filmie pojawiają się migawki starych horrorów z lat ’30, ’40 i dalej. Pojawiają się kadry, które możecie rozpoznać, jeśli lubujecie się w czarno-białym kinie. Pojawiają się też sugestie i nawiązania wplecione w fabułę filmu za pomocą postaci i ciągu wydarzeń.
„Dom 1000 trupów” nawiązuje do takich obrazów jak „Stary mroczny dom„, „Wilkołak„, „American Gothic„, „Ra-animator”, czy szeregu bardzo klasycznych slasher’ów jak np. „Teksańska masakra piłą mechaniczną”.
Pojawia się wiele nawet pobocznych sytuacji jawnie oszpecających amerykańską mentalność i popkulturę, chociażby fascynację seryjnymi mordercami. Niby przypadkowe migawki przerywające właściwą fabułę są całkowicie nieprzypadkowe i jeszcze podkręcają atmosferę szaleństwa, która całą sobą wylewa się z głównej fabuły.
To co jest w tym filmie najistotniejsze to chyba wyśmienite kreacje antybohaterów, rodziny porąbańców, którzy na swojej farmie w Teksasie oddają się najbardziej zwyrodniałym praktykom wszytko to w atmosferze dobrej zabawy.
Najpierw poznajemy 'autostopowiczkę’ Weronice Ellen Firefly zwaną „Baby” w polskim tłumaczeniu „Cipcią”. Cipcia to bardzo fajna cipcia, seksowna, z burzą blond loków i anielska twarzyczką. Co do tego, że jest obłąkana nie ma najmniejszych wątpliwości już od pierwszych scen z jej udziałem. Później widzimy jak oprawia jednego z protagonistów, ale jak wskazują migawki to nie jest szczyt jej możliwości. W tę postać wcieliła się późniejsza zona Rob’a, Seri Moon, za co została doceniona tytułem „Królowej krzyku”. Fakt, głos ma nie od parady, jej upiorny śmiech jest jednym z mocniejszych elementów obłędnej atmosfery domu.
Dalej mamy jej mamusie, 'bardzo pracowita kurwę’ zwaną matką Firefly, która po za kurestwem trudni się ludobójstwem przewodząc wesołej gromadzie swoich dzieci – a trochę ich ma. Na czele latorośli obok słodkiej Cipci stoi Otis (Bill Mosely) chirurg artysta, którego dzieło stworzone ze zwłok jednego z protagonistów będziecie mieli okazje podziwiać.
Dalej mamy marginalnie zarysowaną postać Tiny’ego milczącego olbrzyma i najmłodszego synusia, RJ, którego powierzchowność została naznaczona piromańskimi zapędami ojca. Kto jest ojcem tej wesołej gromady będziecie mieli okazję przekonać się w następnej części, „Bękartach diabła”. Na koniec mamy sympatycznego dziadziunia, którego można nazwać maskotką drużyny.
Wszyscy oni posiadają cechy największych popaprańców jakie mógł wymyślić twórca kina grozy, a jednak dających się lubić.
Większość filmowych scen mogłabym nazwać ulubionymi, ale postaram się wyłonić te moim zdaniem najlepsze. Po pierwsze występ Baby w czasie halloweenowego wieczorku przed zaproszonymi gośćmi. Dalej halloweenowe after party w plenerze kiedy wszyscy radośnie oddają się złożeniu do grobu swoich gości. Na koniec sceny w podziemiach farmy gdzie jedyną ocalałą spotykają… eh… co ją tak nie spotyka. Istny popis najwyższej klasy gore.
Wiem, że za sprawą tego filmu Zombie nabawił się tyle samo fanów co antyfanów. Ja uważam ten projekt za bardzo udany i polecam zapoznanie się z nim wszystkim tym, którzy jeszcze nie mieli takiej okazji, chociażby po to by mieć o nim własne zdanie.
Moja ocena:
Straszność:6
Fabuła:7
Klimat:9
Napięcie:7
Zabawa:10
Zaskoczenie:6
Walory techniczne:10
Aktorstwo:9
Oryginalność:8
To coś:10
82/100
W skali brutalności:3/10
Gość: piotr, *.play-internet.pl napisał
Oglądałem to wieki temu,ale chyba sobie przypomnę